poniedziałek, 19 października 2009

Przez Zachodnie Kresy - Bruno Koper

Bruno Koper :
PRZEZ ZACHODNIE KRESY
(Z Kowna do Lwowa na rowerze)

Zaczyna padać. Na granitowych kostkach kowieńskiego rynku mozaika ciemnych kropli zbiera się w większe plamy a następnie wilgotne piegi deszczu zlewają się w kałuże w lustrze których odbija się posępna szarota nieba. Jest 4-ta popołudniu, połowa czerwca, za kilka dni świętojańskie lato a tu w Kownie 13 stopni Celsjusza, zimnica i iście jesienna, złośliwa bryza. Stoję przy budynku dawnej szkoły gdzie młody Adam dawał pierwsze lekcje poezji i patrzę na niebo wypatrując z nadzieją lepszą aurę ale widzę tylko opasłe chmury pełne wody sunące po niskim pułapie jak napoleońska tyraliera pod Berezyną. Ten kto nigdy nie pedałował pod deszczem powiedział "nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie". Był to chyba żart.

Startuję więc do samotnej rowerowej przygody po Kresach, z Kowna do Lwowa w fatalnym nastroju.



Wieczorem w kurorcie Birštonas (Birsztanach) sanatoryjny park "Tulpès" zzieleniał jeszcze bardziej od wilgoci a wody Niemna odźwierciedlają beznadziejną szarotę niebios. Przemokłe cienie nudzących się kuracjuszy suną jak widma po nadbrzeżu szarej rzeki w mokrym milczeniu. Jedyne pocieszenie : łóżko.

100 km dalej po dobrej drodze, za lasami i polami : Wilno. Widać od razu, że to metropolia : szerokie ulice, bulwary, ruch, szum, spaliny, animacja, tramwaje... Mglista kotara zapadła nad miastem. Mimo tego, ze szczytu baszty Giedymina widok na amfiteatr mokrych dachówek i dzwonnic na tle gniewnego nieba jest piękny, tym bardziej, że słońce wyszło na chwilę i w poświacie wieże kościelne, cerkiewne "cebule", uniwersyteckie oraz pałacowe dachy zamajaczyły jak bajkowe sylwetki. Wilno jest magicznym miejscem gdzie na każdym kroku i w duszy każdego Kresowianina drzemią jeszcze wątki poszarpanej historii rodzinnej pamięci. Jednakże, dla cudzioziemca piękny Vilnius szokuje atmosferą komercjii gdzie w sklepikach, butikach, straganach i kioskach sprzedaje się turystyczną galanterię. Tu bursztynowe bibeloty i "kavine" z amerykańską kawą-lurą, tam kiczowe wersje przepięknej Madonny Ostrobramskiej i stoisko z parującymi cepelinami. Starannie odrestaurowana starówka jest jednym wielkim bazarem. Oczywiście przesadzam bo deszcz zepsuł mi humor. Wilno to przede wszystkim cenne zabytki i rodzynki barokowej architektury : jezuicki kościół św. Kazimierza uwieńczony ogromną czarno-złotą książęcą koroną, labirynt dziedzińców unwersytetu z żółtą fasadą św. Jana, gotycko- niderlandzka ceglana koronka św.Anny, która bardzo podobała się Napoleonowi a obok wciąż w naprawie zrujnowany potężny klasztor Bernardynów. Dziś Litwini w poszukiwaniu historycznej tożsamości odbudowują Dolny Zamek : renesansowy pałac wciśnięty między neo-klasyczystyczną katedrą św. Stanisława a zalesionym wzgórzem zamkowym na szczycie którego powiewa od 1991 r. flaga Litwy.

Opuszczając Wilno przejeżdzam obok Rossy i chylę czoło nad czarną płytą na której biało-czerwone kwiaty zasłaniają słynną inskrypcję "Matka i Serce Syna". Spacer po pofałdowanym cmentarzu i błądzenie po stromych pagórkach na których niektóre grobowce stoczyły się - to pamiątki na gniewnym morzu Historii.

Ledwo opuściłem Wilno a już niebo znowu pokryło się czarnymi chmurami. Spektakl niebiańskich amorów cumulusów, cumulonimbusów i sirrusów był udany ale zaczęło nagle padać i to nieźle. Na granicy litewsko-białoruskiej w Salčininskai deszcz bardziej niż rower był obiektem rozmów z sympatycznymi celnikami w oczach których więcej dopatrzyłem się litości niż podziwu. Ulewa przyspieszyła tranzyt, miałem wizę, zaproszenie i ubezpieczenie.

Wjechałem więc na Białoruś przemoczony do ostatniej nitki ale z nadzieją, że lidzkie Polesie wysuszy niebo i zrekompensuje mokrą wileńszczynę. Cykliści wiedzą, że pedałowanie pod deszczem ma swój urok ale bez przesady i pod warunkiem, że ta przyjemność nie trwa długo... Pedałując do Lidy przez Woronowo nie wiedziałem jeszcze, że deszczowa aura z krótkimi tylko przejaśnieniami towarzyszyć mi będzie przez całą Białoruś.



Przykra pogoda nie przeszkodziła mi jednakże w zachwycie wschodnim sąsiadem Polski, którego reputacja nie jest przecież najlepsza. Uważa się Białoruś jako "ostatnią dyktaturę w Europie", zbiedniałą kolonię Rosji gdzie wolność jest pojęciem konceptualnym a demokracja ustrojem wirtualnym. Jadę i przecieram oczy. Pedałuję przecież od granicy po pięknie wyasfaltowanej szosie M11 w bajecznym plenerze gdzie przydrożne wymalowane drewniane chaty otoczone kolorowymi płotami zatopione są w gęstwinie sadów i działek. Lasy są zadbane, pola pięknie utrzymane, ugory rzadkie, łąki soczyste, w sklepach "Pradukty" półki zawalone, na wiejskich targach stragany pełne "owoszczow i fruktow" jak w Polsce, a spotkani Białorusini serdeczni i uczynni nie dający żadnych znaków ucisku czy wyzysku. Czyżbym źle odczytał mapę, pomylił się w marszrucie i wjechał do innego kraju? A może jestem naiwną ofiarą potiomkinowskiego podstępu? A może Białoruś nie istnieje? Przecież Historia zapatrzona w Wielkie Księstwo Litewskie i w Rzeczpospolitę o tym kraju milczy i dopiero na przełomie XVII i XVIII w. pojawia się pojęcie geopolityczne "Białoruś", które odnosi się właśnie do tej części dzisiejszego państwa po której teraz pedałuję. W 1918 r kraj więc zwany "Białorusią" ogłasza swoją suwerenność ale rok póżniej staje się "sowiecką" republiką i zostanie nią przez ok.70 lat. Dopiero po 1991 roku Białoruś staje się państwem niepodległym, choć kontakty z Rosją pozostają bardzo ścisłe. Gdy tak rozmyślam nad przeszłością tego kraju, którego historia podobna była do losu innych sowieckich republik a nawet do demokracji ludowych- nie dokucza mi deszcz, który jest niczym w porównaniu z cierpieniami ludzi na tej ziemi po której pedałuję.

Po nieciekawej Lidzie gdzie sowieckie zabudowania zasłoniły swoją nijakością kilka skarbów lokalnej architektury jakim jest np. odbudowany ceglany zamek Giedymina z XIV w dobijam do Nowogródka. Akcja "białorusinizacji" (?) nazw polskich i rosyjskich czasem zaskakuje. Dawny polski "Nowogródek" i wczorajszy rosyjski "Nowogrudok" stał się dziś białoruskim "Nawagrudakiem". Historia kołem się toczy i przypomina, że język starobiałoruski (a nie litewski) był w Średniowieczu językiem państwowym i urzędowym Wielkiego Księstwa i dopiero pod koniec XVII w został zastąpiony przez język polski a następnie od XVIII w przez język rosyjski. Nowogródek był swego czasu stolicą Księstwa i miejscem obrad walnego sejmu litewskiego.

Mickiewicz jest tutaj bohaterem : tu się urodził ( a może w Zaosiu?), tu w kościele Farny był ochrzczony, tu chodził do parafialnej szkoły dominikanów, tu wniesiono mu pomniki a nawet kopiec u stóp romantycznych ruin zamku Mendogi. W 1992 r powstało muzeum wieszcza w bardzo polskim dworku, udaną kopią rodzinnego domu Mickiewiczów.

Dziś Nawagrudak jest sennym, lekko zaspanym prowincjonalnym miasteczkiem. Ani śladu po hucznej polsko-litewskiej historii a przecież to tu Władysław Jagiełło król Polski i wielki książę litewski poślubił w 1422 r Zofię księżniczkę Holszańską przyszłą matkę królów polskich Władysława Warneńczyka i Kazimierza Jagiellończyka.

Cudem przestało padać ale błyska i grzmi, na chwilę wyjrzało słońce i znowu deszcz. Wieczorem by się pocieszyć postanowiłem dobrze zjeść. W pustej o wystroju lat 60-tych restauracji hotelu "Nawagrudak" przy ulicy Mickiewicza, zajadam się barszczem oraz "świniną po domaszniemu" z "kartofelnojom piure" i z "garnirom". Żadnych biesiadników, w kącie siedzą trzy nudzące się ładne kelnerki w haftowanych fartuszkach, pod ozdobnym sufitem z "kołchożnika" (jak zza dawnych czasów) płynie w samotny eter chropowaty śpiew popularnego na Białorusi Wiktora Koroliowa a za zamglonym oknem znów leje deszcz. W telewizji podali: dożd, dożd, dożd...



Szosa P11 z Nowogródka do Miry lekko się fałduje. Ciągłe lekkie podjazdy i zjazdy i jak zawsze wrażenie, że pierwszych jest dwa razy więcej niż drugich. Lasy nieco oddaliły się od drogi i czają się na horyzoncie a pobocza pokryły się niebieskim dywanem łubinu, ktore podlewa lekki "kapuśniak". W Mirze, w przydrożnym bistro "Mirum" na ulicy Krasnoarmiejskiej, degustując pod parasolem gęstą soliankę z "kusoczkami" czarnego chleba podziwiam dostojny i okazały zamek, fortecę Radziwiłłów. Od XVI w familia ta rządziła okolicą i Mir był administracyjnym ośrodkiem Polesia. Dziś białoruski Mir to większa wioska ale wspomina się wciąż świetne czasy panowania proptoplastów potężnego rodu magnackiego, którzy byli obrońcami odrębności Wielkiego Księstwa, swego czasu protektorami kalwinizmu i zwolennikami litewskiego separatyzmu. Odrestaurowany "zamkowyj kamplieks" (zespół zamkowy) służy jako decorum dla spektakli i festiwali a w pobliskim Nieświeżu rezydencki barokowy pałac Radziwiłłów jest w kompletnej rekonstrukcji korzystając z europejskich dotacji bo został zapisany w 2005 r na liście światowego dziedzictwa UNESCO.


Hancewicze (dziś Gancewiczi) to na pozór nieciekawe miejsce, które powstało na początku XX w przy budowie linii kolejowej . Tu spotkają mnie najprzyjemniejsze niespodzianki.

Urocza dyrektorka miejscowego "krajaznajuczewskowo" muzeum (do którego zabłądziłem przy okazji) zawiadamia po cichu dziennikarkę lokalnej gazety o mojej obecności i bym nie uciekł zabawia mnie konwersacją i częstuje truskawkami. Po kilku minutach, Swiatlana L.- jak przystało na rasową redaktorkę - przybiega zadyszana z mężem i magnetofonem by zrobić wywiad z "francuskom wielosipiedystom". Dynamiczna Swiatlana prowadzi w gazecie "Sowieckaje Poliesie" dział "Swiatło samii" i jest też poetką. Jej mąż Georgij jest profesorem informatyki w tutejszym liceum a także okazyjnym rzeźbiarzem w drewnie. Jestem troszkę zażenowany sytuacją i powodem ich zainteresowania, w końcu jestem tylko anonimowo pedałującym starszym panem nie szukającym ani rozgłosu ani reklamy. Po wywiadzie Swiatlana i Georgij proponują mi spędzić z nimi wieczór, który organizują u siebie z kilkoma przyjaciółmi. Deszczowy wieczór spędzę więc w iście rodzinnej atmosferze, w serdecznej aurze jaką potrafią stworzyć tylko gościnni Słowianie. Mój kolacyjny sąsiad Iwan jest doskonałym szachistą, światowym specjalistą od zadawania mata w 2-3 ruchach. Stół ugina się od potraw, wędlin, sałat, słodyczy, czekoladek, ciastek i kolacja jest lekko zakropiona oryginalną "Żubrówką" z Białowieży koloru różowego i bez trawki. Rozmawiamy o wszystkim- o kulturze, rowerze, edukacji, Paryżu a nawet o polityce, Rosji, UE, Polsce, Iraku i jestem zaskoczony wolnością słowa moich rozmówców. Rodzynkiem wieczoru jest jednak gitara i piosenki z repertuaru znanego zespołu "Pieśniary" a także melodie kompozycji Georgija z tekstami Swiatlany w wokalnym wykonaniu wszystkich obecnych. Jest mi wstyd, że nie potrafię ani grać na gitarze ani zaśpiewać choćby jednej piosenki francuskiej. Jest już grubo po północy gdy gospodarze odprowadzają mnie na rowerach omijając kałuże w pustych ciemnościach przemoczonego miasteczka.

Lekko niewyspany, o 9-tej rano jadę na miejscowy "rynok" z lekkim niespokojem. Mój lewy pedał wyzionął praktycznie ducha. Niemożebne trzaskanie, zgrzytanie przeszkadzało mi w korzystaniu z leśnej ciszy i hałas odstraszał ptactwo. Zmiaźdżone kulki łożyska blokowały coraz częściej rotację pedału. Informacja, że na targowisku jest sklep-garaż dla "wielosipiedow" napawał mnie optymizmem ale zastanawiałem się czy znajdę odpowiedni pedał do gwintu mego starego francuskiego "Peugeota". "Oczywiście, że mam"- odpowiedział mechanik zdziwiony moją nieufnością i wyciągnął z pod lady nowiutką parę pedałów za 10 tys. białoruskich rubli. Pomyślałem sobie, że we Francji za tę sumę (ok. 2 i pół euro) mógłbym tylko na pedały popatrzeć...


Dopedałowawszy we mgle i "kapuśniaku" do Pińska miałem roweru serdecznie dość. 500 km pod częstym deszczem (choć wiatr miałem w plecy) to lekka przesada. Czy uprawianie kolarskiej turystyki musi obowiązkowo kojarzyć się z masochizmem i z upartą wolą honorowego dobicia do mety? Przyznaję, że pogoda osłabiła ową wolę ale honor nie pozwalał na dymisję. Zresztą, ta przeklęta pogoda musi w końcu się skończyć. Czy pocieszeniem jest, że nawałnice w Gdańsku i w Warszawie zalały ulice i piwnice, że na Dolnym Sląsku i na Podbeskidzie zalane są pola i że wylewają rzeki , że na Wołyniu gniją kartofle a na Polesiu słynne truskawki z Łunińca są niejadalne? Otoczenie wokół dorzecza Prypeci gdzie pajęczyna jego bagnistych dopływów jest gęsta siatką rozlewisk nie sprzyja suchej pogodzie. Od Gancewiczi pedałuję po płaskich Ostrowach wśród rozległych niekończących się moczarów i podmokłych lasów gdzie pnie kąpią się w mokradłach i torfowiskach. Bagna ( tu nazywa się je "bałota") noszą nazwy poetyckie ( Kaczajka, Jesień Pohonia, Hruczyno...) ale komarzyce i duże czarne muchy nie czułe są na poezję nazw ani na urodę bagien : kleją i kąsają spocone ciało.




W Pińsku suszę się w kolosalnym hotelu "Pripiać", którego surowy betonowy kształt zachwyciłby Corbusiera : szary bunkier nad szarą Piną straszy na szarym tle szarego nieba. A może to moje okulary są szare? A może ta szarość jest przyczyną, że liczne drewniane chałupy, sztachetowe płoty, przystanki autobusowe, które mijam w wioskach o polskich jeszcze nazwach ( Nowiny, Mokre, Niedźwiedzica...) są tak kolorowo pomalowane jak wesołe miasteczko. Zdarza się, że w jednej wiosce każda chata pomalowana jest na inny kolor a nawet nierzadko że jeden tylko dom pomalowany jest na kilka kolorów np. front domu jest zielony i żółty, drzwi czerwone, okna niebieskie otoczone fioletową drewnianą koronką, jeden szczyt jest różowy, drugi brązowy, dach czarny i ta niecodzienna paleta otoczona jest płotem czy parkanem z bramą zawsze pod kolor chaty i to wszystko wtopione w zieleń sadu. Bajka!

Gdy dobijam do granicy białorusko-ukraińskiej w Kalenach nie dowierzam własnym oczom : deszcz ustał a chmury rozpierzchły się po niebie jakby zmiecione miotłą. Nareszcie! Teraz słońce daje mi w kość i przypieka letnim żarem. Jeszcze trochę tego "szczęścia" a będę żałował rannej mżawki z Polesia. Oba posterunki graniczne oddzielone są zdziczałym lasem, 8 km pasem ziemi niczyjej. Ukraina wita mnie w wiosce Dolsk w pełnym słońcu i od razu przypominają mi się sowieckie filmy propagandowe gdzie rozśpiewana kołchoźnica wiązała snop zboża w plakatowym słońcu triumfującego komunizmu. Postawiony zaraz za szlabanem billboard precyzuje, że wjeźdżam na Wołyń "kraj partyzanckoj sławy". Ta współczesna interpretacja dziejów przysłania bogatą historię Wołynia, która sięga X-go wieku, kraju, który podzielony w XIV w między Polskę i Litwę wszedł dwa wieki póżniej w całości do Korony. Przed wojną Polaków na Wołyniu było ok. 17 proc. i dziś jeszcze okolice są jednym w większych skupisk polskich na Ukrainie.

Już po pierwszych kilometrach wiem, że za ładną pogodę będzie trzeba zapłacić fatalną drogą o źle załatanej nawierzchni. Ukraiński celnik uprzedził mnie, że tutejsze szosy dalekie są od białoruskich. Wokół niby te same lasy, pola, rzeki, może jednak więcej ugorów i zamiast niebieskich łubinów rozpalone czerwienią maków pola rzepakowe. Cofam się w moim calendarium, pedałuję w wyobraźni własnej beztroskiej historii lat 50-tych. Zachodnia część Polesia wołyńskiego obok Zarzecza jest biedna i zaniedbana, ma się wrażenie, że do tego kąta Ukrainy echo cywilizacji dochodzi w zwolnionym tempie.

Lubieszów (dziś Liubiesziw)- to duża wieś o pustych ulicach, o placach zasypanych kurzem, brudem i piaskiem po których krążą wygłodniałe bezpańskie psy. Jedynie nowa cerkiew pomalowana na różowo i "pomidorowo" oraz skromny "Gotiel" (hotel)- owoc prywatnej inicjatywy przy ulicy ocienionej szeregiem pigwowych drzew - świadczą, że sytuacja się jednak powoli zmienia.

Tymczasem pozory dzisiejszej nudy mylą gdy do współczesności miesza się Historia. Lubieszów był miejscem tragedii i do dziś odbywają się tu pielgrzymki litewskich pątników. W kwietniu 1943 r popi zgromadzili w drewnianym baraku 150 katolików (uniatów) i zaproponowali im nawrócenie na prawosławie. Tylko kilku wyrzekło się ojcowskiej wiary i uszło z życiem, innych spalono. Takich dramatycznych przypadków było wiele na Wołyniu ale czas zmywa zło i ludzkie bestialstwo popada w zapomnienie. Pedałując przez wołyńskie Polesie trudno przypuszczać, że w tych spokojnych, sielskich kajobrazach było tyle nienawiści, bratobójczych walk, wojennych pożóg i że niedawno jeszcze polało się tyle krwi, którą przesiąkła wołyńska ziemia.

Szosa P14 z Liubiesziwa do Maniewiczi jest prosta i płaska ale monotonia, która ukrywa się wśród mieszanych lasów wyzwala wyobraźnię. W tych momentach gdy kilometry na liczniku defilują w zwolnionym tempie, lepiej liczyć na swoje własne towarzystwo i na dialog z samym z sobą. Do trzeźwości pobudza jednak ciągła obserwacja lichego stanu nawierzchni pełnej pułapek by slalomem omijać dziury i szczeliny. Słońce praży i zatęskniłem za białoruską wilgocią...



Łuck jest jednym z najstarszych miast na Wołyniu i jego pierwszą stolicą. Dziś tego nie widać a nawet nie czuć bo dawna siedziba władyki ormiańskiego i obecna stolica wołyńskiej "obłasti" to 300-tysięczne dynamiczne miasto o rozległych przedmieściach typu blokowego. Starówka zaś to zadrzewiony deptak "Łesy Ukrainki", który od teatralnego "majdanu"(placu) schodzi lekko pochylony do majdanu brackiego tuż przy zakole Styru. Sympatyczna ruchliwa uliczka wysadzona brukiem otoczona jest zabytkowymi bogato zdobionymi kamienicami na parterze których założono restauracje, kafejki i bary. W jednej z kamienic nocował ponoć sam car wszech Rosji Piotr Wielki. W Łucku działał też jeden z rodu Radziwiłłów (Karol), który ufundował w XVII w klasztor bernardynów, za Sowietów było muzeum ateizmu a dziś jest cerkwią i katedrą prawosławną. Przy rzece gdzie zgrupowane są liczne klasztory wchodzę do ogromnej o surowo zewnętrznym wystroju katedry św. Trójcy (której projektantem był Włoch Giacomo Brani) gdzie odbywa się msza i kazanie...po polsku. Nie dziwi mnie to zbytnio bo w Łucku po dziś dzień wielu mieszkańców biegle włada polszczyzną.


Z Łucka przez Gorosziw do Radziechowa (dziś Radiesziw gdzie nie ma nic do zwiedzania ) jest 94 km. Wiatr mam w plecy i białoruski pedał z Gancewiczi działa bezbłędnie. Młode słońce dopiero wybiera się na zenit jest więc przyjemny letni ranek i podziwiam niekończące się pola żyta, w których koczują kolonie cynobrowych maków. O ile Polesie było niebieskie od łubinów o tyle Wołyń jest czerwony od maków. Niegdyś Słowacki pisał o straconych polskich Kresach i o "... błękitnych polach (Ukrainy )gdzie tak smutno na duszy z hymnem wietrzanym, gdy skrzydłami ruszy... dziś, spokojny sielski pejzaż pełen prostoty i piękna, ciszy i beztroski, bez brutalnych tellurycznych wybryków napawa radością. Pola - lasy - pola - bory...Tu nad stawem zarosłym tatarakiem stary rybak celuje pływakiem w lustro wody, tam koń stoi na moście i przygląda się cykliście, tu babuszka jakby prosto z ruskiej bajki wyjęta ciągnie za rogi niesforną kozę, tam stado złośliwych gęsi grozi i syczy na widok roweru. Dziś, patron podróżników ofiaruje mi chwile rowerowej rozkoszy, upojenia wręcz. Swięty obraz kazańskiej bogorodzicy, który mam w sakwie na kierownicy czuwa nade mną a wydrukowana modlitwa "putieszestwiennika"(podróżnika) na odwrocie ikony gwarantuje mi bezpieczeństwo podczas kresowej ekspedycji. Przy drogach, na skrzyżowaniach, ścigają się w bogactwie kwietnej dekoracji, kokard, kolorowych tasiemek i łańcuchów krzyże katolickie i prawosławne oraz przydrożne nagrobki czasami sporych rozmiarów- ślady ofiar wypadków. Samochodów mało ale jazda kierowców jest dość ryzykowna bo ciężarówki podobnie jak ja, by ominąc dziury slalomują po szosie niebezpiecznie zygzakując. W wioskach powstają nowe cerkwie z których nie zdjęto jeszcze rusztowań. Pachnie świeżym tynkiem, którego pokryje barwna oprawa. Niektóre już z daleka fascynują oko lśniącym w słońcu złotem kopuł podczas gdy kościoły katolickie ( jeżeli nie przemianowano je na cerkwie) oraz zabytki na dawnych polskich Kresach niszczeją zostawione na pastwę losu...


Jadąc z Kamionki Strumiłowej (dziś Kamianka Buzka) po malutkiej często piasczystej drodze A 258 uroczo wijącej się wśród gajów, lasów i zagospodarowanych pól nagle zza pagórków pokrytych dywanem zielonej jeszcze pszenicy, wyłaniają się zabudowania, które niczym nie zachwycają. Są miasta, których pierwszy widok oszałamia ale kresowe miasto, które rośnie mi przed oczami zaskakuje banałem podupadłych chałup, starych chat i żle wytynkowanych socjalistycznych klocków. Ileż spotkało tę ziemię nieszczęść, ileż wojen złożyło się na dzisiejszy smutny wizerunek miasta, które było przecież jednym z najpiękniejszych miast Rzeczypospolitej!


Tym miastem była Żółkiew, ( niedawno jeszcze Niestierow a dziś z ukraińska Żowkwa ) kilkutysięczne miasteczko na Roztoczu leżące nad rzeką Świnią. Renesansowa posiadłość hetmana Żółkiewskiego, niegdyś własność Radziwiłłów i ulubiona rezydencja Jana Sobieskiego, naznaczone historią i częściowo zniszczone, teraz jak gdyby zastygło w w parnej kanikule czerwcowego dnia, która opustoszyła ulice i place. Rozgrzanego turystę może ostudzić tylko wyobrażnia gdy wchodzi w ciemną sień zabytkowego grecko-katolickiego kościółka pod wezwaniem Narodzenia Bogurodzicy zbudowanego w 1720 roku z drewna bez jednego gwoździa. Złocony ikonostaz odbija liche światło co daje wrażenie duchowej tajemniczości. W centrum Żółkwii nad niskimi kamieniczkami rynku dominuje potężna biel kolegiaty, barokowej świątynii wypróżnionej ze słynnego monumentalnego zespołu malarstwa batalistycznego. Przed rokokową fasadą zamku Żółkiewskich w miejscu gdzie stał ongiś pomnik Lenina, zainstalowano dziś fontannę z Matką Boską. Niecodzienna sztafeta Historii! O ile Białorusini zostawili nietknięte pomniki szefa rewolucji i liczą prawdopodobnie na erozję ideologii by potężne piedestały wykruszyły się same, o tyle Ukraińcy ( podobnie jak i Litwini ) pozbyli się już wszystkich widocznych znaków, nazw i symboli "sowieckiej własti" i zastąpili na piedestałach tow. Iljicza ludowymi poetami (Tarasem Szewczenką lub Iwanem Franko). W Żółkwii spotyka mnie przykra niespodzianka. Po raz pierwszy trafiam na wypełniony hotel. Nie ma już żadnego miejsca bo jedyny hotel "Styl" zapełniony jest turystami z Polski, muszę więc wyemigrować poza miasto i ulokować się w drogim motelu "Klon" przy lwowskiej trasie.


Nie przypuszczałem, że ostatni (12-ty ) i najkrótszy ( 30 km z Żółkwii do Lwowa), etap mojej wycieczki przez Zachodnie Kresy będzie aż tak uciążliwy. Prawdopodobnie przyzwyczaiłem się do łatwego pedałowania po płaskiej Litwie, nizinnej Białorusi, mokradłach Polesia, bagnistej dolinie Prypecia, płaskim i nudnym Zarzeczu, po niskiej równinie wołyńskiego Polesia i odzwyczaiłem się od pedałowania pod górę. A tu nagle po 850 km na szosie E377 wśród potężnego ruchu samochodowego muszę wdrapać się na zalesione pobocza Roztocza a po pagórkowatym Kulikowie tuż przed Lwowem muszę pokonać niewygodny stok Łysej Góry (380 m). Lwów leży na krawędzi wyżyny Podolskiej opadającej w lekkich "podskokach" ku nizinie Nadbużańskiej - stąd falistość terenu. Wprawdzie w ub. tygodniu wjechałem w Nowogródku na najwyższy punkt wyżyny Nowogrodzkiej, którym jest Góra Zamkowa (324 m), ale tego wówczas nawet nie poczułem gdyż uwagę zawracał mi w głowie deszcz.


Nie ma chyba trudniejszego miasta dla roweru jak Lwów. Duże, zdezelowane "kocie łby", rozsypujący się bruk, spiłowane i ostre jak noże tramwajowe tory stanowią nieustanną pułapkę dla opon. Jak tu podziwiać z siodełka zabytkowe kamienice rynku czy dzwonnice świątyń gdy szczeliny między kostkami i szynami czatują na gapiącego się turystę. Lwów (kiedyś Leopolis, Lemberg, niedawno Lwow, dziś Lwiw) podobnie jak Wilno drzemie w marzeniach każdego Polaka, wzbudza niezwykłe i silne wrażenia oraz wywołuje u niejednego tyle wspomnień. Ból ze stanu zapuszczonego miasta jest więc wprost proporcjonalny do stanu bezsilności by Lwów odnalazł dawną galicyjską świetność. Miasto niszczeje ale da się lubić bo patriotyczna wyobraźnia przesłania smutną rzeczywistość. Inaczej jest w eleganckim centrum gdzie po dawnych Wałach Hetmańskich (dziś Prospekt Swobody), po reprezentacyjnym bulwarze Lwowa, po szerokim zadrzewionym deptaku masa Lwowiaków speceruje co wieczór od eklektycznygo gmachu Teatru Wielkiego (Opery) do pomnika Mickiewicza i z powrotem od kolumny do teatru. Z platformy na szczycie Wysokiego Zamku panorama na miasto urzeka bogactwem zabytków : w dole 100 m niżej, w ciepłej geologicznej niecce białe, barokowe i rokokowe wieże kościołów różnych wyznań, renesansowa wieża wołoskiej cerkwii, chuda wieża klasycystycznego ratusza, czerwone dachówki kamienic tworzą z otaczającą zielenią parków jedną harmonijną całość.

Wycieczka dobiega końca. I tak jak ją zacząłem tak kończę. Jestem na Placu Mickiewicza pod pomnikiem Wieszcza dłuta Antoniego Popiela gdzie spadająca uskrzydlona muza ( a może to geniusz?) wręcza poecie w sposób wielce akrobatyczny lirę. Podziwiam cyrkowo-rzeźbiarską sztukę westchnień i pompatyczny gest romantycznych uniesień.

Mnie, pozostał twardy orzech do zgryzienia jak wrócić z rowerem do Warszawy? Znalazłem autobus...

Bruno Koper

Paryż, sierpień 2009





Etapy, trasa i kilometraż:

1. Kowno - Birstonas....................................... 45 km

2. Birstonas - Wilno ......................................... 96

3. Wilno - Lida ...................................................98

4. Lida - Nowogródek ......................................54

5. Nowogródek - Nieświeź ............................ 84

6. Nieświeź - Gancewiczi .............................. 64

7. Gancewiczi - Łuniniec ................................ 74

8. Łuniniec - Pińsk ........................................... 60

9. Pińsk - Liubisziw (Łuck) .............................. 77

10. Łuck - Radiesziw ...................................... 94

11. Radiesziw - Żółkiew ................................. 66

12. Żółkiew - Lwów ......................................... 30

Brak komentarzy: