czwartek, 25 marca 2010

ZAKATEK POETÓW - "TECZKA" NR 115/2010

ZAKATEK POETÓW.

Dziesięć lat temu w Kosciele Polskim w Paryżu obchodzono uroczyscie 150lecie śmierci Juliusza Słowackiego i
wmurowano wtedy po lewej stronie nawy piękną tablicę pamiątkową. Polska Misja Katolicka wydała też z tej okazji dwujęzyczne opracowanie jego twórczości wykonane przez ówczesnego dyrektora Instytutu Polskiego w Paryżu Tomasza Stróżynskiego i p. Barbarę Stettner-Stefańską. Przekladów na język francuski dokonali : Krzysztof Jeżewski i Roger
Legras oraz Tomasz Stróżyński. Teksty polskie ś
Jednoczesnie odbyły się "JOURNEES SŁOWACKI A PARIS" - 23-25 .X.1999 z obszernym programem - m.in. na cmentarzu Montmartre gdzie Poeta został pochowany.
Tej zimy w Bibliotece Polskiej, Prof .Maria Delaperriere wygłosiła referat o sztuce "MAZEPA" ( było to w ramach kollokwium poświęconego Poecie.)
Słowacki pozostaje więc ciągle żywy a jego poezja jest teraz dostępna i dla publiczności francuskiej.
Ksiażka zawiera oczywiscie teksty wygłoszonych wtedy referatôw.

Zamieszczamy tutaj przekład wiersza :
"Testament mój"/"Mon testament":

"Avec vous j'ai vécu, j'ai souffert, j'ai pleuré,
D'ignorer qui fut grand je n'encourus le blâme,
Je vous quitte aujourd'hui pour l'ombre où sont les âmes
Triste - à croire qu'ici le bonheur m'ait leurré.

Personne qui reçoive , après moi, l'héritage
de mon luth, ici bas, non plus que de mon nom,
Ce nom qui ne dura qu'un éclair - dont le son
En écho parviendra jusqu'aux prochains âges.

Vous qui m'avez connu, vous pourrez affirmer
Que j'ai barré mes jeunes ans pour la Patrie,
Que je me tins au mât dans les eaux en furie,
Qu'au gouffre, avec la nef, je me suis abîmé...

Mais aucun noble coeur,un jour, ne pourra taire,
Sz souvenant du triste sort de mon Pays,
Que ne fut mendié ce qui vêt mon esprit
Mais bien sanctifié de vertus de mes pères.

Qu' à la nuit mesamis,au même lieu rendus,
Dans un feu d'aloès mettent mon coeur en cendre
Pour, à celle qui fit ce pauvre coeur, le rendre :
Le monde , aux mères, paie en poussière leur dû.

Puis mon enterrement - et leur propre détresse,
Que mes amis encore célèbrent, coupe en main:
Si je suis spectre, alors qu'alors yeux je paraisse,
Si grâce me fait Dieu, je ne reviendrai point.

Je vous crie,ô Vivants, de garder l'espérance!
Portez devant le peuple un lumineux flambeau
Puis marchez à la mort, tour à tour, s'il le faut,
Comme pour un rempart,des pierres que Dieu lance!

Pour moi, je vais ici laisser le petit clan
De ceux qui , de mon coeur ont aimé l'humeur fière;
Car j'ai rempli,de Dieu, la tâche âpre et sévère,
Et le tombeau j'accepte où nul n'ira pleurant.

Qui d'autre peut marcher sans louanges frivoles,
Ainsi que moi montrer du monde un tel dédain?
Tenir me gouvernail d'un vaisseau d'âmes plein,
Partir sans plus de bruit qu'une âme qui s'envole?

Cette force du ciel pourtant me survivra
Qui ne m'est rien, vivant - orne ma tête seule
Mais, invisible; après ma mort; tournant se meule
Sur vous, mangeurs de pain, des anges vous fera.
***********


M. l'Ambassadeur Meller:
Je suis heureux et fier du fait que, pendant ma mission d'Ambassadeur de Pologne en France,
un nombre incroyable d'anniversaires culturels polonais soit célébré, dont le 150ème annivversaire de la mort de Juliusz Slowacki.
De telles célébrations constituent des moments singuliers où nous nous rassemblons tous
autour dece qui est essentiel, surtout ici, à Paris qui était la capitale de la culture polonaise,
à l'époque où elle se trouvait en exil. De telles célébrations sont d'une importance capitale, car elles montrent que la culture polonaise est une; ce qui nous unit, en effet, ce ne sont pas uniquement les liens ethniques , ce qui est normal, mais aussi notre culture et notre mémoire commune du passé.
------------
Tekst polski przemôwienia :
Jestem szczęśliwy i dumny. że na moją kadencję ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej we Francji przypadła niebywała liczba obchodów polskich rocznic kulturalnych, w tym dzisiejsza,
związana ze150-leciem śmierci Juliuswq Słowackiego.
Uroczystości takie to szczególne momentz. kiedz wszyscy jednoczymy się wokół tego co jest najistotniejsze, zwłaszcza tu, w Paryżu. owej stolicy kultury polskiej, ytedz. kiedy bzła ona na wygnaniu. Obchody tego rodzaju mają ogromne znaczeniem ponieważ pokazują, że kultura
polska jest jedna, gdyż łączą nas nietylko więzi etniczne. co jest normalne, ale jednoczy nas kultura i wspólna pamięć o przeszłości.

Warto niewątpliwie zacytować tutaj jako zakończenie ówczesną wypowiedź ś.p Ambasadora Mellera. Jest nadal niezmiernie aktualna - dziś kiedy tyle gróźb zawisło nad polskim społeczeń-
stwem i jego tysiącletnią kulturą. Nie jest to groźba wojny, ale zerwania z prawdziwymi wartościami, na których się zawsze opierała.
Usiluje się nam narzucić z zewnątrz reguły i przepisy sprzeciwiające się tym wartościom i chce się nas zmusić na poziomie kulturalnym i społecznym do przyjęcia tego, co sprzeczne jest ze
wspólnym dobrem społeczeństwa. Jak wiadomo, ryba psuje się od głowy - środowisko polity-
czne przeżarte korupcją nie przeprowadza potrzebnych reform by nie stracić głosów wyborców
i mnożą się wokół niego skandale, niekończące się dochodzenia i procesy .
Il est sans doute approprié de citer comme conclusion l'allocution prononcée alors par l'Ambassadeur de Pologne , M. Stefan Meller,elle nous paraît d'une grande actualité aujourd'hui où tant de menaces pèsent sur la société polonaise et sa culture millénaire.
Menaces non de guerre mais de rupture avec les vraies valeurs qui l'ont toujours portée.
On cherche à nous imposer des règles allant contre ces valeurs et nous obliger, au niveau
culturel et social, à accepter ce qui est contraire au bien commun du pays. La malhonnêté
ronge les milieux politiques au plus haut niveau et et les milieux administratifs avec des scandales à répétition et des procès jamais terminés.
Na podstawie falszywych zeznań wytacza się ludziom procesy. a umarza postępowania by
winni nie zostali ukarani.
Rok przyszły 2011 - ma być Rokiem Polski we Francji!
Ale jest on już zagrożony nowymi negatywnymi faktami korupcji i planami finansowanymi
z zagranicy. Tak np. do krakowskiej Akademii Sztuk Plastycznych nie dotarły przeslane przez
Unię Europejską fundusze przeznaczone na prezentację Szkoły i wystawę młodych już zna-
nych artystów - jej uczniów. "Znikły" w miejskiej administracji i ich "nie ma". Akademia wobec tego wycofała swój udział w Roku Polski.
W Muzeach Narodowych, gdzie został przez ministra kultury mianowany nowym dyrektorem Piotr Piotrowski usunięto doświadczonych pracowników, a dyrektor planuje wystawę "sztuki
gejowskiej. która ponoć" zalega w piwnicach". Dobrał też sobie odpowiednich"nowych"
pracowników tego samego autoramentu co on sam. Pani Prezydent Miasta już dała na to fundusze.
Będzie to w lipcu równocześnie z paradą międzynarodową" Gay Pride "w stolicy ( od 12.VII. czyli w rocznicę 600-ną Bitwy pod Grunwaldem.)
Jakie będą dalsze projekty przygotowywane na Rok Polski we Francji ? Jeszcze nie wiemy. Ale
trzeby uważać jaki przygotowują nam władze obraz Polski na tzw. Zachodzie.



środa, 24 marca 2010

ASSOCIATION POLONAISE D'AUTEURS,JOURNALISTES ET TRADUCTEURS EN EUROPE(APAJTE)


POD ZNAKIEM PIÓRA miało miejsce pierwsze zapoznawcze spotkanie po zmianie Zarządu
- w dniu 18.III. 10. Dlaczego w CAPRICE CAFE ?
Pewnie dlatego. że to polska kawiarnia, a przytem zakłada sporą dozę fantazji członków Stowarzyszenia. Było wino, soki, coś pod ząb.
Było ogólne przedstawianie się : co kto w życiu osiągnął i co obecnie robi.
Wymiana adresów i zainteresowań, rozmowy z vis a vis, odnajdywanie znajomych po wielu
latach.
Był spór o poezję. Dyskusje na różne tematy.
Nie było natomiast mowy o Biuletynie. którego I numer ma się ukazać na dniach i którego logo
to srebrna stalówka na czerwonym tle.
Czekamy z niecierpliwością.
Paryż, 24.III.2010
Redakcja "TECZKI" (www.teczka-paris.blogspot.com)


sobota, 20 marca 2010

SPOTKANIA ; OGLOSZENIA

- Ogłoszenie: przekazane przez p. Alicję Indyk

„Boża miłość jako recepta na szczęście w małżeństwie”

W niedziele palmowa 28 marca 2010 o 10 tej msza święta u Świętego Józefa w Nanterre a następnie spotkanie poprowadzi

Dr. Mieczysław GUZEWICZ.
Zakończenie o 17.30.

Poruszy on kilka tematów:

„Kryzys w małżeństwie”
„Piękna miłość małżeńska”

„ kiedy osoby żyjące w małżeństwie znacznie różnią się od siebie w zakresie charakterów, zainteresowań, kiedy nie odczuwają jedności emocjonalnej, psychicznej, uczuciowej w tej sytuacji bardzo mocnym czynnikiem jednoczącym, wzmacniającym, może stać się świadomie rozwijana jedność duchowa. ...”

Miejsce :L’Eglise Saint Joseph-Kościół Świętego Józefa

9, rue Edmund Dubuis 92000 NANTERRE

RER A Nanterre Préfecture

Zapisy przez telefon: 06 62 14 42 03

Uczestnictwo w kosztach : 15 euro

Przynieść: Biblie oraz piknik na obiad i podwieczorek w niedziele.

Ciepłe picie ofiarowane przez organizatorów z

Przymierza Rodzin - ARKA
Pan Mieczysław Guzewicz jest doktorem teologii, autorem kilkunastu książek m. innymi "Małżeństwo tajemnica wielka" i kilkuset artykułów o tematyce małżeństwa i religijnego wychowania młodzieży. Ojciec trojki dzieci.
---------------------------

W Bibliotece Polskiej: - Conférence sur Stefan Witwicki = 26.III.10 à 18h30
-------------------------
- Conférence de Jean Bernard RAIMOND, Ancien ministre français des Affaires Etrangères
à l'occasion de la Soirée Commémorative
du 5e Anniversaire de la mort de Jean Paul II - le 7.Avril. 2010 à 18h.30 -
avec la participation de Jean Offredo. journaliste et editeur.

- Conférence sur Julian Ursyn Niemcewicz le 16.IV. à 18h.30

- C.K. Norwid - Récitations par Andrzej Seweryn le 23.IV. à 18h.30

Au THEATRE DES CHAMPS ELYSEES :

- Concert de Katia Bronska - mercredi le 12.Mai à 20 h.- Pianistes Présents -
= www.katia-bronska.com

wtorek, 16 marca 2010

REPORTAŻE II : - YVES SAINT-LAURENT, -




1/ YVES SAINT-LAURENT:
PETIT PALAIS stał się ostatnio wielkim Salonem Mody.
Otwarto w nim retrospektywną wystawę całości Kolekcji Modeli tego Mistrza , dziedzica Domu Christian Dior. do którego wszedł jako młody człowiek. Swoim talentem rysunkowym podbił odrazu serce p. Dior i pozostał w tym "Domu" jako współpracownik . a potem jako następca. Wydano naturalnie kilka Katalogów, w tym niewielki, ale szczególnie interesującym ponieważ zawiera fotografię Yves w stylu starożytnej rzeźby wykonaną przez jednego z najsłynniejszych
fotografów francuskich - Jean Loup Sieff.
( fot.)


W 1965 r. Y.Saint Laurent spotkał Catherine Deneuve i aktorka stała jego ulubionym modelem i zawsze się u niego ubierała. Także gdy chodziło o role filmowe. Grając np. w filmie Luis Bunuel a " Belle de jour", C. Deneuve gra rolę Severine, pochodzącej ze środowiska burżuazji francuskiej, o skomplikowanej osobowości.
Ich współpraca dla filmu powtórzyła się się jeszcze kilkakrotnie. Catherine Deneuve była stałym
gościem pokazów mody organizowanych przez Y.Saint Laurent i zawsze się u niego ubierała.

"BELLE DE JOUR" jest przykładem upodobania Mistrza w sytuacjach skrajnych i dwuznaczności. Obecnie podkreśla się rolę jaką odegrał dla "uwolnienia kobiety" drogą wpro-
wadzenia nowego stylu mody damskiej- swobodniejszego niż dotąd - a mianowicie zwyczaju noszenia spodni, co było wtedy zupełną nowością.
Tytuł filmu można przetłumaczyć przez "Bluszcz". którego kwiaty otwierają się o świcie i zamykają o zmierzchu.
Kolekcje zawierają modele "na codzień " i bardzo ekscentryczne, pełne fantazji.
Warto obejrzeć Wystawę - każda z pań znajdzie na niej " wzór " dla siebie stosowny.


=========






PODRÔZE PANA BRUNO













Bruno Koper


DZIENNIK Z PODROZY PO ZACHODNIM MAROKU
Z Tangeru do Marakeszu rowerem.




Na paryskim lotnisku Orly wszystko odbyło się spokojnie, bez nerwów, do tego stopnia, że nawet leniwy samolot linii Royal Air Maroc odlecial z godzinnym opóżnieniem. Nie była to dla mnie najlepsza nowina bo i tak miałem oficjalnie lądować w Tangerze póżno w nocy. A tu jeszcze dodatkowa godzina. W końcu, gdy marokański Boeing 737 pożegnał się z zimnym i deszczowym Paryżem była już północ. Raz na miejscu, 3 godziny póżniej, pilot zapowiedzal dobrą wiadomość i to mnie uspokoiło: nie pada i temperatura powietrza wynosi 11 C. I rzeczywiście, w Tangerze było sucho i ciepło. Rower dobrze opakowany w karton doleciał bez szwanku czyli nie musiałem specjalnie majstrować by był natychmiast "operacyjny". Podróżnych było mało i wyglądało na to że na każdego przybysza czekał ktoś z rodziny. Elegancka hala lotniska opustoszyła się szybko. Gwar powitań ucichł i zostałem sam. Zastanawiałem się czy mam posłuchać dobrych rad żony i wziąć taksówkę za 20 euro czy zdać się na swój los, zaryzykować i zaufać swemu przeznaczeniu? Problem w tym, że na kilkunasto- kilometrowej trasie, która dzieli lotnisko im. Ibn Batuta od centrum miasta czychają ponoć hordy rzezimieszków polujące na świeżych i naiwnych turystów, którzy ledwo że wylądowawszy z pełnym bagażem i wypchanym portfelem nie orientują się jeszcze w sytuacji. Większość przybyszów nie chcąc ryzykować, bierze taksówki i ma rację. Po dwóch sekundach zastanawiania się wybrałem, mimo zapowiedzianego niebezpieczeństwa, nocne pedałowanie tym bardziej, że o północy-myślałem- już nie będzie nikogo na trasie i że łobuzy poszli śpać. Celnicy, rozbawieni moim wahaniem i którzy przypatrywali się mojemu rowerowi, zapewniali mnie z zagadkowym i niejasnym uśmiechem, że obecnie w tych dniach mogę być spokojny bo nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Dlaczego obecnie i w tych dniach? Nie chcieli mi powiedzieć nic więcej zachowując tajemnicę i robiąc porozumiewawcze między sobą miny. Dowiem się o tym póżniej.



Z lotniska w Boukhalef do Tangeru jest dokładnie 15 km, które przepedałowałem z duszą na ramieniu rapido presto mając mimo wszystko lekkiego stracha. Nigdy nie wiadomo? Pedałowało mi się lekko i szybko tym bardziej, że wiał południowy, ciepły i lekki wiatr w plecy, asfalt był doskonałej jakości, było płasko a nawet lekko z góry i, podobnie jak autostrady w Belgii, droga była doskonale oświetlona mocno święcącymi się latarniami wokół których brzęczał rój zwariowanych owadów. Liczne flagi Maroka aż czerwieniły okolice. Zaskoczyło mnie, że o tej porze, grubo po północy, po obu stronach szosy, co 100-200 m stał policjant. Nie było więc ryzyka, że wpadnę w dziurę, nie musiałem włączać dynama i czułem się całkiem bezpiecznym jakby oczekiwanym, oficjalnym i witanym gościem pod opieką królewskich żandarmów. Oprócz policjantów i policyjnych wozów na szosie nie było nikogo. Z pobliskich chałup dochodził psi koncert. Psy szczekały w wściekłej kakofonii, ujadały jak w konkursie kto dłużej i kto głośniej, dzwoniły łańcuchy ale na szczęście były uwiązane, niemniej orarniał mnie strach i ciarki przeszły mi kilkakrotnie po plecach dodając animuszu do szybszego pedałowania. Od czasu spotkań z tureckimi kundlami nie pałam do przydrożnych molosów specjalną sympatią.
Wkrótce na coraz jaśniejszym horyzoncie ukazał się Tanger. Mimo póżnej już pory, miasto było dobrze oświetlone i nad białymi blokami półkolista jasna łuna stwarzała niezwykłe wrażenie nocnej fantastyki. Na ulicach było zupełnie pusto i tylko kilka wystraszonych kotów grzebalo śmiecie w rynsztokach. Nie miałem żadnych kłopotów z orientacją. Przestudiowałem jeszcze w Paryżu plan Tangieru i znałem go na pamięć. Po rondzie Jamia al Arabia, szerokim bulwarem Yacoub el Mansour zjechałem do morza, nałykałem się dobrej dozy jodu i skręciłem zaraz w lewo na nadmorską promenadę FAR-u upstrzoną licznymi narodowymi flagami. Gdy dopedałowałem pod górę krętą ulicą Salah Eddine el Ayubi do pensjonatu "Gibraltar" przy ulicy Wolności była 2-ga w nocy, wszyscy już spali i drzemiący, pół przytomny stróż opatulony w koc nie pamiętał bym kiedykolwiek tj. kilka dni temu, zarezerwował z Paryża pokój na dwie noce. Normalka. Na szczęście, był jeszcze na piętrze hotelu wolny pokój o dużych wymiarach, wysokim suficie za 60 dirhamów (czyli za 6 euro) i z tzw. po angielsku "king size bedem" tj. iście małżeńskim, półtora-osobowym i dość sfatygowanym łożem, mogłem więc podzielić hotelową przestrzenną posesję z rowerem, z którym nie bardzo lubię się rostawać nawet w nocy. W pokoju o kaflowych ścianach, czystym i bez wygód było zimno jak w psiarni, zimniej niż na zewnątrz, Tu o tej porze w Maroku nikt nie używa grzejników i nie wiem czy nawet o istnieniu takiego wynalazku tu wiedzą. Okryłem się jak mogłem kocami i... wyspałem się wyśmienicie po pierwszych kolarskich emocjach na afrykańskim kontynencie. Pensjonat "Gibraltar" ma wielką zaletę: jest świetnie położony,100 kroków od francuskiego konsulatu, bardzo zgrabnego budynku w stylu arabskim otoczonego gęstym parkiem z wesołą fasadą śmiejącą się na Plac Francji, przy którym znajduje się w cieniu niskich drzew bardzo znana w Tangerze kafejka "Café de Paris", w której przesiadywały niegdyś eleganckie damy w krinolinach i słynne gwiazdy ekranu, pióra i pędzla. Dziś siedzi przy filiżance kawy z mlekiem (a raczej mleka z odrobiną kawy ) sam Koper w własnej osobie, rowerowy (ale anonimowy) globe-trotter gwiazdor w dresach, cyklista w skórzanych sandałach i białych tenisowych skarpetkach. O tempora! o mores!


Tanger. Miasto bardzo podupadło i domy kolonialne, swego czasu wspaniałe o barokowym wystroju pomalowane na miedziany brąz i pomarańczową żółć, pomału się rozpadają. Niegdyś piękne, barwne tynki odklejają się dziś połaciami od zgrzybiałych cegieł, sypią kolorowym śniegiem na dziurawe chodniki i ukazują niedyskretne kulisy miejskiej dumy i abstrakcyjne plamy byłej świetności. Powędrowałem najpierw do medyny i suku (targu) ale nic nie zachwyciło mnie w szczególności, nic nie zaskoczyło: czy to tu w Maroku, czy w Tunezji, czy w Egipcie, spotykam wciąż to samo, te same zapachy, krzyki, podobne situacje, tą niezmienną ludzką ciżbę, którą ominęła moda i obyczaje, o których zapomniał kalendarz. Po 30-tu latach, jestem znowu w Tangerze, wracam do ulubionych stron, gdzie stracę szybko poczucie czasu, wydaje mi się, że opuściłem znajome twarze i bliskie mi rewiry zaledwie kilka dni temu. Odczuwam nieuchwytny parfum skróconego czasu. Mijam te same znudzone fizjonomie zawodowych żebraków, interesowny uśmiech skocznego sklepikarza zapraszający do swego zapchanego butyku gdzie i tak nic nie kupię. Błądzę bez planu po niekończących się zawiłych i zapchanych uliczkach, ślepych zaułkach w labiryncie krzywych ścieżek, który jakby schował się przed czasem i zaczaił w Sredniowieczu. Patrzę na te same kramiki, słyszę te same melodie i podziwiam te same liche rękodzielnictwo z kolorową tandetą wystawioną dla turystów, którzy nadlecą wkrótce zza Pirenejów i Alp do Tangeru, dokładnie wtedy gdy odlecą stąd bociany na europejskie bagniska.
Medyna Tangeru jest pięknie położona na skalistym wzgórzu, z którego gdy jest dobra widoczność na cieśninę gibraltajską, zauważyć można biały czubek Andaluzji.. Zrobiłem dwie akwarele, chyba udane. Pogodę mam wspaniałą: suchą i słoneczną, 17° C w cieniu i ok. 25 w słońcu. Jutro jadę do Larache przez Asilah wzdłuż Oceanu na południe czyli praktycznie pod wiatr bo taki widziałem kierunek strzałek na mapach meteorologicznych. To akurat mała zaprawa jak na początek.
Z Tangeru do Larache, jest tylko 90 km, niemniej był to etap bardzo ciężki gdyż na pierwszy raz setka km bez uprzedniego treningu to dużo, zbyt dużo nawet na rowerowego Herkulesa za którego mimo wieku wciąż się uważam. Dopedałowałem do mety skonany. Pocieszeniem była wspaniała pogoda. W Tangerze o 8-mej rano, z powodu lekkiej mgły nad zatoką tangerską, która jak szara firanka zasłaniała Europę, kleiste powietrze było przeszyte lepką wilgotnością i mocno pachniało jodem. Mile trzepotały liczne czerwone flagi w białą gwiazdą Maroka. Jak tylko wyjechałem poza puste bo zaspane jeszcze miasto, czuło się lekkie ciepło, które dygotało nad płaskim krajobrazem i parowało nad wilgotną zielenią lśniącą od rosy jak brylant. Przedwczorajszych psów nie było. Cisza. Niespokojna cisza, bo pełna podejrzliwości. Gdzie są te psy? Po 20-tu km dopedałowałem do morza. Ocean jest tu pianisty i liczne fale liżą po kolei plaską i szeroką plażę. Małe piaszczyste wydmy porośnięte pokrzywionymi drzewami i rozsypane chaotycznie odgradzają szosę od morza. Cisza piasków jest tylko zmącona szelestem tańczącego wiatru i regularnym szumem fal.
Na drodze do Asilah za mostem im. Mahomeda V-go skąd rozciąga się piękma panorama, czekała na mnie nie planowana przygoda, niespodzewane spotkanie z jego wnukiem, z królem Mohamedem VI-tym, który jak przypadkiem wracał tego samego dnia do Rabatu, o tej samej godzinie i jechał tą samą drogą co ja przez Asilah i Larache. Młody władca spędził kilka dni w Tangerze gdzie m.innymi inaugurował nadmorski bulwar swego imienia. Teraz, w pełnym polu, w zupełnym pustkowiu lekkich pagórków, 50 km od miasta i z dala od jakichkolwiek zabudowań, cała samochodowa karawana królewska zablokowała trasę zabraniając jazde nawet rowerem. Zrozumiałem, że przedwczorajsza obecność żandarmów na trasie z lotniska do centrum nie była przypadkowa i wyjaśniała zagadkowe uśmiechy celników. Byłem więc, przez te kilka dni ,pod doskonałą opieką królewskiej żandarmerii. Pedałowałem beztrosko zachwycając się pejzażem dopóty dopóki nie zjawił sie na horyzoncie za mną ryczący korowód czarnych limuzyn. Zostałem gwałtownie zatrzymany, dosłownie zepchany do rowu i strzeżony okiem kilku żandarmow, z którymi nie było sposobu by pożartować. Nie zdążyłem ocknąć się z wrażenia, gdy nagle, obok mnie przejechał z astronomiczną szybkością czarny automobil sułtana z trzepoczącą flagą a na niebie ukazały sie helikoptery i samoloty w bojowym szyku. Na drodze, przed i za limuzyną króla, jechała niezliczona ilość motocyklistów, ministerialnych limuzyn, wozów policyjnych, strażackich, karetek pogotowia, dżipów i innych pojazdów wojskowych z żołnierzami uzbrojonymi po zęby i z bronią gotową do strzału. Lepiej się było nie wychylać i cicho siedzieć w rowie. Po chwili pozwolono mi wyjść z rowu ale zatrzymano mnie jeszcze przez dobrą godzinę mimo iż królewski cyrk z towarzyszącą karawaną już dawno znikł za łysymi pagórkami pod parasolą warczących helikopterów, ryczących syren i nie było przecież siły bym mógł ją dogonić na rowerze.
Po 40 kilometrach, wśród wietrznego i zielonego o tej porze roku pustkowia dopedałowałem do przepięknego miasteczka Asilahgdzie znajduje się bajeczna medyna intra muros. Czysta, wonna jodem, odmalowana na czysty błysk, starannie wybrukowana starówka zaprasza na spacer. Mury byłych hiszpańskich domostw pomalowane świeżym jeszcze wapnem błyszczą w słońcu jak srebro. Okiennice są niebieskie jak ciemny azur fal pobliskiego oceanu i zielone jak kłaniające się Eolowi pióropiusze palm. Ma się wrażenie, że zabłądziło się w andaluzyjską wioseczkię rozsianą po Alpujarras w Sierra Newadzie. Te okolice były przez długi czas portugalskie, następnie hiszpańskie, nic więc dziwnego, że pozostał tu, w uroczych zaułkach Asilah, europejski duch europejskich konkwistadorów. Teraz, w lutym, to jeszcze nie sezon więc nie ma turystów tym bardziej, że spowodu złośliwych i obrazoburczych karykatur Mahometa, Marok został zaliczony do krajów niebezpiecznych gdzie lepiej nie zaglądać. Tymczasem, spacerując po medynach i pedałując przez kraj, w wioskach i miasteczkach ludzie witają mnie serdecznie i nigdy nie spotkałem się z jakąkolwiek agresją. Może to wiek, wąs, a może siwe włosy, a może po prostu stalowy rumak, który neutralizuje gniew, zabawia widzów i zaprasza do rozmowy i do pytań?
Larache też jest z wystroju i atmosfery hiszpańskim miastem. Sercem jest centralny plac, rondo do którego dążą wszystkie główne ulice i, który nazywał się jeszcze na początku ub. wieku Piaza de Espana a teraz nosi nazwę Place de la Libération. Jest to typowy plac andaluzyjskiego rodu i dobry przykład kolonialnego urbanizmu: ma kształt elipsy w środku której znajduje się kaflowa fontanna (dziś nieczynna), dookoła niej bukiet zdrowych palm a pod nimi barokowego kształtu żeliwne ozdobne ławki, na których -nota bene- nie sposób popołudniu i wieczorem znależć wolnego miejsca. Tu, po 17-tej, gdy słońce zbliża się do poziomej linii horyzontu bliskiego tu oceanu i gdy cichnie morska bryza, męźczyżni rozsiani po kafejkach i restauracjach, wystrojeni po europejsku, banalnie i bez szyku, patrzą dyskretnie spod oka na kobiety ubrane po arabsku, na zwinne sylwetki odziane w lekkie, kolorowe dżellaby, włosy ukryte pod lekkim i zalotnym szalem (hijab) a nawet, nierzadko, podobnież coraz częściej, z twarzą całkiem zasłoniętą czarną chustą (niqab) spod której zauważyć można jedynie tajemniczą iskrę czarnych oczów.
W Tangerze i w Larache, pamięć po hiszpańskiej tradycji "paseo" nie wymarła i wszyscy spacerują wokół centralnej elipsy, kręcąc się kilka razy w kółko... Gdy z boku ustawia się kramik z churros kąpiących się w dymiącej oliwie, zachęcony, staję w kolejce ale, niestety churrosy są, tylko, że bez czekolady, tej pysznej gęstej hiszpańskiej czekolady za którą przepadam. W ogóle, pachnie tutaj Iberią i mam wrażenie, że tutejsi żywią wciąż niepohamowany pęd i nieukrywaną nostalgię do byłych kolonizatorów. Dużo "tubylców" zwraca się do mnie po hiszpańsku.
Oprócz kupy rzymskich ruin po Lixiusie rozsianymi po krzakach Historii nad eustarium (ujściem rzeki) Loukkos, niedaleko Larache, nie ma tu nic do zwiedzania, chyba że się jest miłośnikiem pewnej literatury, bo pochowany jest tu francuski pisarz Jean Genet, który pałał specjalnym sentymentem do Maroka. Nadmorski katolicki i pohiszpański cmentarz jest daleko od centrum, het za ogromnym cmentarzem muzulmańskim, którego zwiedzać raczej nie należy.
O ile w Tangerze za hotel zapłaciłem 6 euro, to w Larache Hotel "Amal" przy ulicy Abdallah Ben Yassine kosztował mnie tylko 5 euro, ale pokój wyglądał jak cela mnicha beż żadnych sanitarnych wygód ale za to z podłużnym okienkiem pełniący najprawdopodobniej funkcjię wietrznika gdyż znajdującym się praktycznie pod sufitem. Poszedłem się wyprysznicować obok, bo na tej samej ulicy, 10 m dalej, byly łażnie ("bains modernes, hommes et femmes") z osobnym wejściem dla mężczyzn i kobiet. Stan miejskiej łażni, rodzaj arabskiej banii, był opłakany, kabiny chwiały się jak na morzu, na skleconej ławie siedziała kolejka mężczyzn dusząca się w parze ale woda była gorąca i za dodatkowe 1 euro dostałem użyte mydełko i wilgotny ręcznik.







Z Larache do Kenitry jest 120 km pod wiatr. Czułem zmęczenie i noc nie była łatwa. Mówią, że" la nuit porte conseil": postanowiłem "więc skrócić" dzisiejszy etap o 40 km, dojechać autobusem przez Ksar-el-Kebir do Souk-el-Arba-du-Rhab i stamtąd juz pedałowałem prosto do Kenitry po drodze prostej jak drut wśród pól i mając wiatr czasami w plecy, a czasami w nos. Pogoda na szczęście się lekko pogorszyła tzn. nie ma już słońca. Tym lepiej, bo wczorajszy etap byl iście "tropikalny" i opaliłem sie na raka. Mówią, ze sezon deszczów minął. Kto wie? Po obu stronach szosy kałuże, mokradła, soczysta zieleń i zalane łąki, w których po brzuch broczą krowy świadczą, że jeszcze kilka dni temu lało tu nieźle.
Kenitra nie jest specjalnie ciekawym miastem. Nie mialem wyboru i niczego nie żałuję, bo moim celem nie jest turystyka lecz podróż sama w sobie i jak pisał słynny szwajcarski podróżnik Nicolas Bouvier " podróżując jesteśmy tworzeni przez podróż". Do 1958 roku Kenitra nazywała się Port Lyautey i miasto założone zostało przez Francuzow, ktorzy nie wykazali się tu żadną oryginalnością. Jest to duży port przemysłowy i arsenał wojskowy a europejska urbanistyka bez charakteru. W Kenitra wszystko jest za nowe, za proste i tej nowoczesności brak i specyfiki i oryginalności.
x
Zamieszkałem w hotelu "Marignan" koło dworca za 6 euro noc. Czyli, jak dotychczas na hotelach nie bankrutuję. Miejsce przyjemne, świeżo odmalowane ale musiałem się mocno targować by móc wnieść mój rower na pierwsze piętro. Pokoj wysoki, przestrzenny ale zimny jak lodówka. Czyżby Marokańczycy naprawdę nie znali grzanych mieszkań?Prysznic jest ale zimny. Nie wiem czy będę mial odwagę wskoczyc pod lodowatą wodę?.A ponieważ, paradoksalnie, na zewnatrz jest cieplej niz wewnatrz, otwieram więc okno. Dolatuje do mnie wielkomiejski hałas i smród samochodów tak typowy dla naszych europejskich miast. Zamykam na moment oczy i pytam: gdzie jestem?
Z Kenitry do Rabatu już tylko 50 km. Kilka kilometrów za Kenitrą przejeżdzam obok słynnej, płaskiej i idealnie nadającej się do sportów wodnych (surf) plaży w Mehdiya. Nad nią, urocza wioska na szczycie klifu ze zrujnowaną "kasbą" (zamkiem), którą nikt nie zwiedza. A szkoda! W lutym, plaża jest pusta, jak okiem sięgnąć na lewo i na prawo piaszczyste pustowie, wiatr igra z piaskiem, układa w złote zaspy, a w dali lśni sina linia skropiona białością pianistego morza. Obok, tuż przy drodze, zauważam niezwykłe, ogromne betonowe dziwolągi: przeciwfalowe kraby, fantastyczne falochrony..
O ile w Kenitrze nie ma nic to obok 100-tysięcznego miasta natura wynagrodziła brak ludzkiej wyobrażni.
Wąskie jak kij jezioro Sidi Bourhaba (200 ha) to raj dla wszelakiego ptactwa a szczególnie dla ptaków wędrownych, które znajdują w gęstych wodach jeziora wikt, nocleg i opiekunek. Szosa o popękanym asfalcie, którą jadę wzdłuż jeziora i, która go dominuje z wysokości kilkudziesięciu metrów, jest zupełnie pusta. To niezapomniane momenty szczęścia po zatłoczonej Kenitrze! Z obu stron karłowate krzaki kolcolistów, wokół tylko lekki podmuch wiaterka, leciutki dotyk słonej bryzy z pobliskiego oceanu, regularne tykanie wolnobieżki, cierpki zapach błotnistej wody i szara mgła unosząca się jak widmo z wilgotnego parowu. Pedałuję wolno i korzystam jak mogę z Arkadii, bo wiem, że trwać ona długo nie będzie bo dojezdżam już do Rabatu.
r

Rabat: stolica adminsitracyjna, siedziba rządu. Miasto czyste, eleganckie, mające szyk i styl post-kolonialny. Zwiedzam stolicę pieszo i zachwycam się miastem. Przecinam medynę, w której mieszkam, zatłoczoną od rana ulicą Souika by pospacerować po Kasbah des Oudayas, miasto w mieście, ufortyfikowana dzielnica otoczona solidnym murem leżąca na samym czubku skalnego występu tuż nad leniwym ujściem rzeki Bou Regreg. Serpentyna nierównych uliczek, wertepy stępionych stopni wiekowych schodków i krzywe rzędy kolorowych domków wprowadza każdego zwiedzającego z stan marzenia. Troszkę dalej, przy zatłoczonym pojazdami moście nad rzeką, na geologicznym tarasie znajduje się widoczna z dala słynna Wieża Hassana z XII-go wieku zaczęta przez sułtana dynastii Almohadów Jakuba el-Mansura a po jego śmierci nigdy niedokończona. W XVIII wieku trzęsienie ziemi zwaliło meczet, którego owa wieża służyła jako minaret. Postawiono na nowo kilka kolumn w kilku rzędach ku uciesze licznych turystów, którzy spacerując między nimi mogą sobie wyobrażić kolosalne przecięwzięcie sułtana. Zrobilem kilka akwarel.
Następnego dnia rano wyjechałem o 9-tej z mego hotelu de France, w którym przenocowałem za 4 euro dziennie 3 noce. Hotel z uroczym patio w środku którego rosła dorodna palma pnąca siç ku niebu, znajdował się w murach medyny przy owocowo-jarzynowym suku Samara. Schowany za wysokim murem czułem się niczym nie zagrożony, jakby cudownie chroniony przed zaaferowaną ludzką masą kłębiącą się dniem i nocą po uliczkach. Było tu absolutnie bezpieczniej niz w "europejskiej" czesci Rabatu gdzie rabunki i ataki na turystów są częste.




Droga do Casablanki prowadziła wzdluż morza, które dziś bylo dziwnie spokojne choć czasami widzialem jak potężne fale pienią się rozbijając się jak pióropiusz o ciemne skały. Przez 90 km szosa, niezbyt dobrej jakości, biegnie równolegle do plaż i mija liczne wioski i kąpieliska. Czasami jak np. w Mohammedia towarzyszą szosie tzw."cités balnéaires", czy "villages de vacances", które są niczym innym jak koncentracyjnymi obozami dla europejskich turystów. Dziś, w lutym, świecą jeszcze pustką, bladzi turyści przyjadą z północnej Europy dopiero za kilka miesięcy.Te turystyczne wioski o architekturze pseudo-arabskiej, eleganckie rezydencje o europejskim hotelowym standingu otoczone są gęstym żywopłotem lub siatką albo nawet murem, które osłaniają turystów od tubylców i ich codziennej rzeczywistości. Mohammedia mimo, że jest portem przemysłowym nad którym wiszą naftowe opary ulatujące z pobliskiej rafinerii jest też miejscem, które dzięki dobrze rozwiniętej infrastrukturze turystycznej, przyciąga bogatych klientów. Jadę dalej, nie dla mnie te luksusy.

Miesiące luty-marzec są najlepszym okresem by zwiedzac Marok. Turystów jeszcze mało, ceny sa więc normalne, stosunki ludzkie też, a podczas "sezonu" wszystko magicznie drożeje i każdego lepiej ubranego cudzoziemca traktuje się jak dojną krowę. Podobnie jak Tunizejczycy tak i Marokańczycy wpadli na ten sam pomysł: zgrupować i odstawić na bok, za miastami tych forsiastych klientów, którzy przyjeżdżają tutaj bo tanio i tylko dla słońca, morza a także dla innych b.dyskretnych uciech, o których wolę przemilczyć. Sztuka, obyczaje i kultura lokalna ich mało interesuje, ważne by była ciepła woda w basenie, higieniczne toalety, dobre obiady (kuchnia europejska, bo lokalna gastronomia jest za bardzo "pikantna" dla delikatnych podniebień Europejczyków) i jakiś egzotyczny butik w pobliżu z "pamiątkami". Zreszta, niektóre "wakacyjne obozy" ogrodzone sa nawet wysokim murem z koronką stłuczonych butelek i drutem kolczastym tak, ze turysta przejęty swoją opalenizną nie zauważy nawet, ze zaraz za nim ( z tej strony turystycznego pałacu okien nie ma a jego balkon daje oczywiscie na morze!) gnieździ się biedota w warunkach, ktore trudno opisac bez zgrozy i wstydu.

W Casablance znalazłem mały i spokojny hotelik "Miramar" przy ulicy Leona Afrykańczyka w nowym mieście, europejskiej dzielnicy. Pokój posiada kran i prysznic z ciepłą wodą, jest na pierwszym piętrze i ma szerokie małżenskie łoże dla mnie i...roweru. Cywilizacja!
c

(meczet)

Poszedlem zwiedzić lokalne curiosum: kolosalny meczet Hasana II-go, króla, ktory chciał zostawić po sobie "ślad" i zamówił najpojemniejszy meczet (80 000 wiernych) z najwyższym minaretem (210 m) i najcięższym nad salą modlitw betonowym ruchomym dachem (1 100 ton) w Afryce. Podobnie jak Houphoët-Boigny, długoletni prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej, ktory (za własne pieniądze ponoć) postawił w rodzinnym Yamassoukro Bazylikę Pokoju, najwiekszy kosciol katolicki na Czarnym Kontynencie. Porównywalne architektoniczne megalomanie świadczą, że władza i wiara maja ze soba stosunki nie zawsze "spokojne" i że nie zawsze są pozbyte arrière-pensées. Ta imponujaca iście faraońska konstrukcja, religijny testament marokańskiego sułtana, została zaprojektowana przez francuskiego architekta i zbudowana została w 5 lat przez francuskiego przedsiębiorcę budowlanego Bouyghes. Niestety, ta rekordowa budowla, która kosztowała Marokańczyków 600 milionów dolarów, masakruje przez swój agresywny gigantyzm nadmorski pejzaz. Wnetrze jest tymczasem fantastyczne.
Z Casablanki do El-Dżadida jest ok.100 km. Szosa o niezłej nawierzchni biegnie wzdłuż Atlantyku jakby przyklejona do plaż. Wiatr wieje lekko z boku, z północy, od morza i pcha. Po drodze, wiosek i miasteczek jak na lekarstwo. Od Tangeru przemierzam okolice zachodniego Maroka, które są bardzo żyzne. zielone i pracowite. Tu uprawia się wszystko, wykorzystuje się każdy skrawek ziemi i nie ma pól zaniedbanych ani pustych łąk. Odganiane od żyznych terenów kozy ryją w kamieniu by znależć coś do jedzenia. Stragany w targach (suki) są przepełnione owocami i jarzynami i ma się wrażenie ogromnego bogactwa. Spotykam się ciągle z gestami życzliwości a gdy zatrzymuję się w kafejce by coś wypić, właściciel wprasza się do stolika by pogadać o niczym i nie waha mi ofiarować szklankę miętowej przesłodzonej herbaty. Czuję się całkiem bezpiecznie ale jestem uważny na wszystko co dzieje wokół mnie. Gdy ruch samochodowy jest spory, nie boję się napędzić stracha kierowcom do tego stopnia, że omijają mnie z dala. Tu, w Maroku należy jechać prosto, na całego i praktykować bez kompleksów niepisane prawo dżungli, że ten kto silniejszy ten lepszy i kto pierwszy na skrzyżowaniu ten ma pierwszeństwo choć przeczyć temu może kod drogowy. Swiatła, napisy, drogowskazy, pasy dla pieszych, linia żółta czy biała, są tutaj nieskuteczne, bo nikt ich nie zauważa choć na drogach jest dużo policjantów.
Po zwiedzeniu dość dobrze utrzymanej i o imponujących wymiarach portugalskiej fortecy z XVI-go wieku w Azenmour nad rzeką Oum er-Rbia, dopedałowałem do El-Dżedida bez problemów.
El-Dżadida jest małym, sympatycznym nadmorskim miastem założonym przez Portugalczyków, którzy juz w 1517 roku założyli port, osadę handlową i fortecę nazywając je Mazagan. Mimo, iż Portugalczycy opuścili miasto już 250 lat temu i przenieśli się do Brazylii, tu wszystko jest jeszcze po-portugalskie, wszystko, nawet nazwy ulic przypominają kolonizatora z Lizbony. Urok miejsca jest rzeczywisty. Dzielnica portugalska, oddalona od arabskiej El-Dżadidy otoczona jest wysokim i grubym murem kryjącym zaciszne i spokojne miasteczko, którego wystrój i geometryczna struktura urbanizmu nie zmieniły się od wieków. Rodzynkiem miasta jest bardzo oryginalna cysterna, w której Portugalczycy przechowywali bron a potem zamienili sklad amunicji na miejski zbiornik z pitną wodą. Dziś jest atrapą dla turystów. Jest to jednak bardzo pomysłowo rozwiazany budynek. Zafascynowany kuriozalną architekturą, Orson Welles nakręcił tu kilka kluczowych scen do filmu "Otello".
W El-Dżadibie znalazlem w stosunkowo spokojnej medynie skromny hotelik "Bordeaux" z wieloma nieznanymi mi jeszcze wygodami: telewizorem i prysznicem w pokoju. Niestety telewizor zepsuty, prysznic zimny i za ciepły trzeba dopłacić 5 dirhamów, czyli pół euro. Jest za to mydło, umywalka ale nie ma ręcznika, jest też -to już szczyt luksusu- klozet "po turecku" czyli najbardziej w tych stronach pożądany, bo higieniczny. Cena pokoju : 8 euro.
Z El-Dżadidy do Sidi Bennour jest ok. 80 km. Żegnam się definitywnie z oceanem, z którym obcowałem na szosie nr.1 przez dobre 400 km od Tangeru i wgłębiam się w mało uczęszczany przez cudzoziemców kraj. Opuszczam znane turystyczne rewiry i pedałuję po mało uczęszczanej ale całkiem wygodnej drodze na wschód, w kierunku Marakeszu, do którego dojadę jutro. Meta dzisiejszego etapu jest mi nieznana, w żadnym przewodniku nie znalazłem nic o Sidi Bennour. Wprawdzie, w El-Dżadida uspakajano mnie zapewniając, że wszystko będzie OK, że Sidi Bennour to nie koniec świata, ale z doświadczenia wiem, że w tych krajach nie ma nigdy "końca świata" i że cała nadzieja jest w rękach Allaha gdzie magia popularnego zwrotu ("insz Allah!") jest ubezpieczeniem każdego wędrowca i gwarancją pomyślnej drogi. Mam nadzieję, że znajdę tam jakis "fondouk" (hotel) bo to wielka wioska i mały punkcik na mapie z dala od turystycznych szlaków. W krajach o długiej tradycji nomadów hotele są zawsze a w razie ich braku tradycja gościnności ciągle żywa. Szosa pierwszej klasy prowadzi wśród zielonych pól, na których pracują od rana zgjęte w pół kobiety. Okolica jest płaska i rolnicza a starodawne drewniane pługi, które ciągną wychugłe krowy lub upatre osły, ryją twardą i posypaną kamieniami ziemię.
Po kilku godzinach spokojnego pedałowania dotarłem do Sidi Bennour gdzie zadomowiłem się w jedynym, całkiem niezłym zresztą hotelu za 80 dirhamów w samym centrum, naprzeciwko miejskiego parku, koło medyny i suków. Allah okazał się dla mnie być szczególnie łaskaw. Gdy od El Dżadidy skręciłem na południowy wschód, wjechalem w brzuch Maroka i spacerując wieczorem po mieście zdaję sobie sprawę, że oddalilem sie od utartych tras masowej turystyki, trochę zbanalizowanych i przegadanych. Tu, bardziej miasto niż wioska, wszystko jest autentyczne i nie ma tej sztucznej pozy mieszkańców, ich ekonomicznego apetytu ani zwyczaju oszacowania "klienta" i podstępnego polowania na turystę. Spaceruję po szerokim bulwarze, który przecina miasto na dwie podobne dzielnice gdzie po piasczystych zaułkach wiatr zmiata z jednego kąta do drugiego śmiecie i nikt, choć jestem jakże inny, mi się nie przygląda, nie chodzi za mną ani nie zaczepia. Jestem jakby incognito, przezroczysty, wtopiony w inna rzeczywistość. Tutaj, ulice i domy też są normalniejsze: brak blichtru, pretensji, bankowych plakatów i tanich efektów reklam. Odkrywam inny kraj, ten który lubię i którego w moich kolarskich wojażach szukam i -dzięki rowerowi- czasami znaduję. Staram się nie psuć nastroju miejsca, magii lokalnych interesów, nie chcę interweniować w zyciu mieszkańców, pragnę być i nie być w tej krainie, która jeszcze ma urok autentyku i żyje jakby na uboczu naszej turystycznej cywilizacji. Boję się, że moja obecność może popsuć lokalny ład. Mój Marok, ten prawdziwy, zaczyna się gdy kończą się turystyczne atrakcje.
Jutro to już koniec rowerowych rozkoszy, ale etap ostatni jest też najdłuższym (ok.130 km) i też prawdopodobnie najcięższym, bo mam do przejechania kilka pasm górskich, wprawdzie nie wysokich pagórków (500 m) ale zawsze natrętnych. Marakesz znajduje się na wysokości 550 m. W dodatku, zaczynają się pustynne przestrzenie i wzdłuż szosy nr.7 jest mało osad. Przez ok.100 km panuje wokół mnie kompletna cisza gubiąca się z zupełnej pustce. Porośnięte lichą trawą i chaszczami nieurodzajne zbocza stają się coraz bardziej kamieniste. Wyobrażam sobie jak ten pejzaż wygląda latem. O tej porze, jest jeszcze zielono ale za kilka miesięcy gdy słońce przypiecze pejzaż stanie się rozpaloną patelnią. Szosa dotychczas prostolinijna i wciąż bez żadnych samochodów zaczyna się wić i jak wąż wsuwający się w zwolnionym tempie slalomuje między wyłysiałe kopce mineralnych zbocz płaskowzwyżu Ganntoursów. Pasące się tu i tam ostrzyżone barany nie zwracają uwagi na zaspanych pasterzy. Łażą stadłem po skałach szukając trawy. Zadowolony z sytuacji, pedałuję bez wysiłku, rower dosłownie jedzie sam jakby pchany nie tylko wiatrem ale też ochotą dotarcia jak najszybciej do celu wycieczki, do Marakesza.
Nie przypuszczałem jednak że ostatnie 40 kilometry, które dzielą miasteczko Kattara od byłej stolicy Maroka będą aż tak trudne. Nagle, z niewiadomych powodów, droga dotychczas taka cicha i spokojna i z nawierzchnią tak doskonałą zamieniła się w piekło. Poryty jak zaorane pole i posiany dziurami asfalt zmusza mnie do ciągłych uników, do zjeżdżania z drogi i pedałowania po trawiatych poboczach a zaskakująca ilość przeładowanych ciężarówek sieje niebezpieczeństwo tracąc po drodze źwir i kamienie. Dopiero na przedmieściach miasta, za nowym. betonowym mostem nad rzeczką Oued Laksba, szosa wraca do stanu normalnego i pół godziny póżniej w dzielnicy Bab Doukkala na bulwarze de Safi mając na oku w dali samotny minaret Koutoubii, wjeżdżam do "Perły Południa": Marakesza.



Bruno Koper




poniedziałek, 15 marca 2010

EKOLOGIA DZIS' (komentarz)



Ekologia Dzis'(komentarz do rzeczywistości):

Jest często wykorzystywana do celów politycznych czy ideologicznych, za którymi kryją się duże interesy finansowe. Mieliśmy ostatnio dwa takie przykłady na skalę międzynarodową :
- sprawę szczepionek przeciw rzekomej pandemii świńskiej grypy ( z której to okazji WHO =
tj World Health Organisation, zmieniła nagle zawartą w swoim Statucie definicję epidemii na
"pandemię" czyli zarazę w skali światowej).(Proszę zajrzeć do art. o Szczepionkach dr Jasko-
wskiego). Skutki finansowe dla budżetu Państwa np we Francji są wszystkim znane. Krocie zarobiły na tej operacji wielkie laboratoria: np SANOFI, MONSANTO i inne :
- sprawę ziemniaka OGM "Alt... ". na którego wprowadzenie do Unii zgodziła się ostatnio
Komisja Europejska, stwierdzając jednocześnie, że poszczególne Panstwa mogą tę "pyrkę" u siebie wprowadzić lub nie. Komisja uważa się za tak wszechwładną, że sądzi iż panuje nad wiatrem, któremu obce jest pojęcie "granicy". a który jednym powiewem przenosi pyłki z jednego kraju do drugiego. Można tylko mieć nadzieję, że protest rządu Francji w tej sprawie
odniesie skutek i że rząd premiera D. Tuska, który tak jest zajęty walką przedwyborczą, ten fakt zauważy i że uświadomi sobie iż "pyrka" w Polsce jest podstawowym produktem spożywczym.

- Jak przy tych faktach wygląda rzeczywisty stan ochrony środowiska w świecie ?
Przy okazji tragedii na Haiti, okazało się, że, aby spłacić długi wobec Francji, na tych wyspach wyrąbano lasy cennych gatunków drzew służących do wyrobu pięknych mebli lub perfum( np drzewo sandałowe.).
Wprowadzenie tzw. "monokultur" czyli jednolitych upraw rolnych w Azji Południowo-Wschodniej (np ananasu na eksport do Europy) zaniedbano rozmaitość upraw roślin potrzebnych ludności i wyjałowiono ziemię. Przy okazji wyrąbano też lasy, aby tę "eksportową" uprawę rozszerzyć.
To co dzieje się w Amazonii gdzie rządy popierają wyrąb lasów i starają się zmusić Indian
do opuszczenia przyznanych im Rezerwatów jest równie szkodliwe dla równowagi naturalnego
środowiska, ale co robią w tej sprawie np. ONZ czy jego oddział UNESCO ? Zdaje się że nic albo prawie nic. UNESCO - tajemniczy skrót nazwy : United Nations Economic, Social and
Cultural Organization - ma przecież w swej treści ochronę środowiska gospodarczego, społecznego i kulturalnego - opartego przecież na środowisku naturalnym.
Ostatni Salon Rolniczy był w skali krajowej obrazem niszczenia rodzimego rolnictwa drogą
spadku cen żywności i organizowania "konkurencji" wielkich z małymi. Wiadomo, że mały się
nie ostoi. A gdzie pójdą ci, którzy dotąd utrzymywali się samodzielnie ? I oto właśnie chodzi.
żeby zredukować do minimum "środowisko gospodarczo niezależne" - tak aby móc łatwo mani-
pulować ludźmi "uzależnionymi". Projekt nowej Ustawy Rolnej idzie w tym kierunku.
Są też fakty horendalnego barbarzyństwa - organizowanego tylko dla zysku :
- połów czerwonego tuńczyka . która to odmiana jest zagrożona wyginięciem. Tu pprzynajmniej
Komisja Europejska zaprotestowała.
- polowanie na młode foczki w północnej Kanadzie, która odmówiła zakazania tego morderstwa.

- to , co ostatnio wyszło najaw na Wyspach Faroe należących do Danii. Do naszej Redakcji dotarł
mail rozpowszechniany przez oburzone tym barbarzyńskim "obrzędem" uznania "dorosłości"
jaki tam się utrzymuje( przynajmniej wygląda na to. że to jest jakiś stary rytuał -germański?).
Odtwarzamy tutaj nadesłane zdjęcia jako dowód rzeczowy tego co tam ma miejsce. A co rząd
Danii czyni by to zlikwidować ? Może warto by zapytać Ambasadę?

zdj



- POZOSTAŁA NAM jeszcze jedna sprawa. Piszemy o niej tutaj krótko, bo zasługuje na osobny artykuł, ale nie możemy o niej nie wspomnieć - dla porównania.
Oczywiście, należy chronić środowisko naturalne, które nas otacza i nam służy. Zapominamy
jednak, że stanowimy jego składnik. Od 1975 r. gdy została we Francji wprowadzona ustawa
zezwalająca na przerywanie ciąży ( w określonych wypadkach), proceder ten, wsparty kolejnymi ustawami, rozwinął się tak iż rocznie ginie tu w ten sposób 250 tys. dzieci - w kraju starzejącego się społeczenstwa i grożącej "ZAPASCI" emerytalnej. O tych dwóch ostatnich sprawach wciąż się mówi, jakoś zupełnie nie dostrzegając związku z pierwszą. Ostatnio wspomina się nawet o nowej
Ustawie. która ustalić ma, że aborcja będzie PRAWEM.
Zajmowanie się ochroną przyrody jest koniecznie. Prawdziwą ochroną człowieka też.
----------------------------------------

poniedziałek, 8 marca 2010

NEKROLOG/ "TECZKA" NR 115/ III. 2010


NEKROLOG


19.II.2010 zmarł pan Józef Rajewicz, znany polski artysta- grawer, specjalista od rysowania i grawerowania Znaczków Pocztowych. Pan Rajewicz był artystą znanym i cenionym w Paryżu, dokąd przyjechał w1960.
Oto życiorys spisany przez jego przyjaciela, p. Aleksandra Dobraczyńskiego.
Józef Rajewicz urodził się w Warszawie w 1919 roku.
Pozostawił po sobie niemały dorobek artystyczny zarówno w Polsce jak i we Francji.
Należał do pokolenia, które poniosło ogromne straty w okresie swej młodości, w czasie okupacji niemieckiej i ciężkich lat powojennych. Wojna zaskoczyła 20-letniego Józefa Rajewicza w momencie kształcenia się na artystę-grafika.
Ale niebywałe zdolności w tym kierunku pozwoliły Mu już w okresie okupacji na rozpoczęcie pracy zawodowej w wybranej przez siebie dziedzinie.
Technika wykonywania form grawerskich do powielania metodą drukarską rysunków, wykonywania pieczęci oraz szeregu precyzyjnych operacji jubilerskich wymaga poza artyzmem niezwykle bystrych oczu i pewnej ręki.
J. Rajewicz zaczyna pracę zawodową: z pod Jego rylca wychodzi w czasie okupacji pierwsza grawiura obrazu Pana Jezusa według widzenia św. Faustyny. Ale oczy i ręka artysty przyczyniają się również do walki z okupantem przez
współpracę z Wydziałem Legalizacji Armii Krajowej. O osiągnięciach tej komórki, pracującej dla AK, wspomina Stanisław Jankowski "AGATON". w swej książce " Z falszywym Ausweisem w prawdziwej Warszawie" oraz
legendarny emisariusz do Francji Kazimierz Leski "Bradl", autor wspomnień "Życie niewłaściwie urozmaicone".
Ten ostatni przytacza przykład wysokiej jakości kopii pieczęci niemieckich na fałszywych dokumentach, którymi posługiwali się nasi emisariusze na Zachód. Józef Rajewicz mało o tym mówił , podobnie jak o swoich osiągnięciach artystycznych. Wspominał tylko, że w centrum Warszawy ocalał dom w mieszkaniu którego , w podłodze,była
skrytka mieszcząca cały sprzęt grawerski, służący Mu do wykonywania tych prac.
Po wojnie i uzupelnieniu studiów, zaczął pracować zawodowo w kraju, ukoronowaniem czego był od 1953 roku kontrakt z Pocztą Polską na wykonywanie grawiur w drewnie na znaczki pocztowe. Serie otwiera kompozycja upamiętniająca rocznicę urodzin Mikołaja Kopernika. W 1954 r. ukazuje się znaczek jego kompozycji " Łyżwiarki
w tańcu na lodzie" - znaczek pocztowy wartości 80 groszy - biała sylwetka na błękitnym tle.

Losy życiowe kierują Józefa Rajewicza od 1960 roku do Francji. Tam w szybkim tempie znajduje uznanie jego talent.
Od pierwszych prac związanych z reklamą, trafia do filatelistyki , wykonując szereg prac dla firmy Yver et Tellier.
W 1969 r. jako członek Francuskiej Federacji Grawerów, uczestniczy w Międzynarodowej Wystawie Prac Grawerskich.
Opanowuje i stosuje wszystkie techniki grawerskie . ale najbardziej przyciąga go praca dla filatelistyki.
Od 1982 r, mając już 63 lata - włacza się do prac grawerskich dla Poczty i wykonuje techniką "taille douce"
popiersie Georges Clemenceau. Od tego czasu zostaje zatwierdzony jako grawer pracujący dla Poczty Francuskiej.
Na początku dostaje zamówienia na wykonanie ilustracji do Katalogów Filatelistycznych.
W 1981 roku komponuje, z okazji Kongresu, widok Marsylii, odnosząc sukces. Następują kolejne zamówienia Poczty.
Następują kolejne zamówienia Poczty : EUROPA 1985., seria pieczęci pocztowych , w 1987 - seria grzybów wdł.
rycin Pierrette Lambert. wymagająca dwóch operacji dla wykonania matrycy ( "taille douce" i przeniesienia na stempel
stalowy. ) Wkrótce realizuje dalsze tematy : Muzeum Statków w Douarnenez , portret słynnego matematyka francu-
skiego Augustin Cauchy w dwusetną rocznicę urodzin.
W 1990 r. wykonuje ostatnią pracę dla Poczty Francuskiej - artystyczną koronkę, W 1992 r. opracowuje dla prasy filatelistycznej szereg ilustracji.
Józef Rajewicz ma również za sobą piękną kartę osiągnięć w dziedzinie projektów i wykonawstwa medali m.in. dla
Monnaie de Paris.
Lata mijają i nowoczesna technika zaczyna wypierać oko i rękę artysty-grawera.
Józef Rajewicz walczy do końca twierdząc że "Nowa technika nie ma duszy".
Do ostatniej chwili życia pracuje w swoim atelier grawerskim dla coraz rzadziej odwiedzających Go klientów-
znawców artyzmu grawerskiegoś
W pięknym artykule p. Jean Jacques Traessert , członek Académie de Philatélie (" Le Monde des Philatelistes"N0 503, ze stycznia 1996 r. ) nadmienia, że niewątpliwie prace Józefa Rajewicza będą w przyszłości przedmiotem poszukiwań kolekcjonerów sztuki grawerskiej.
..........

Aleksander Dobraczyński

Józef Rajewicz pozostawił w Warszawie córkę i wnuki. Ciało Zmarłego zostanie , decyzją rodziny . spopielone w Paryżu, a urna z prochami przewieziona do Warszawy, gdzie spocznie w grobowcu rodzinnym.



===============

Nekrolog
W pierwszej połowie marca zmarła Joanna Głażewska, z domu hr. Krasinska. wnuczka ks. Witolda Czartoryskiego z Pełkiń. Urodziła się na Grodzieńszczyznie . w majątku Krasińskich
Bojary..... .
Ojciec został zastrzelony przez żolnierzy sowieckich, trzy dni po wkroczeniu Armii Czerwonej
do Polski(20.IX1939).Matka i córki zostały wywiezione do Kujbyszewa i tam dowiedziały się o porozumieniu podpisanym przez gen. Wł. Sikorskiego i J.Stalina o utworzeniu Armii Polskiej
w Buzułuku. Joanna odbyła kurs pielęgniarski i odbyła kampanię jako żołnierz Armii Andersa
przez Persję Palestynę Egipt...do W.Brytanii, gdzie wyszła za Konstantego Głażewskiego.
Mieszkali szereg lat w Ameryce Południowej.
Po powrocie do Europy zamieszkali pod Paryżem, a następnie przenieśli się do Dornecy w
Burgundii. Owdowiawszy, pani Głażewska wróciła do Paryża i zamieszkała w Domu Sw. Kazi-
mierza, w 13ej dzielnicy.
Pani Joanna wydała "Wspomnienia" - "OD NAS DLA WAS".
--------------------------




BIOGRAPHIE DE ZOFIA JEŻEWSKA


Zofia Jeżewska est née le 15 juin 1911 à Varsovie dans une famille d’intelligentsia polonaise d’origine noble. Son père, Adam Czartkowski, a été botaniste, éminent historien de culture et pédagogue, auteur entre autres de deux remarquables monographies de Chopin et de Beethoven. Sa mère était pianiste.

Encore lycéenne (elle fréquenta la célèbre école de Cecylia Zylberg-Plater à Varsovie) Zofia se distinguait par son talent littéraire en écrivant des poèmes et faisant de belles traductions de la poésie latine, notamment Horace. Très sportive, férue de l’escrime, elle gagna même le titre de championne de Varsovie en fleuret. Cependant, elle choisit d’étudier l’économie à la Haute Ecole de Commerce, WSH. En 1933 elle débuta comme journaliste dans « Kurier Warszawski ». C’est au cours de ses études qu’elle rencontra son futur mari, Janusz Jeżewski, angliciste et économiste, qu’elle épousa en 1934. Avant la guerre elle travaillait comme journaliste. En avril 1939 est né son fils unique, Krzysztof Andrzej, futur poète, traducteur et essayiste.

Avec l’explosion de la guerre, son mari en tant qu’officier de l’armée polonaise étant fait prisonnier par les Allemands à la dernière bataille de Kock, le 6 octobre 1939, Zofia s’est retrouvée seule à la tête de sa famille. De surcroît,son père qui a été vice-directeur du célèbre lycée polonais de Gdańsk et correspondant politique de « Kurier Warszawski » où il publiait de 1931 à 1939 sous pseudonyme des articles virulents sur la montée du nazisme, était recherché par la gestapo : sa tête a été mise à prix comme celles de tous les Polonais éminents qui devaient être exterminés. Après avoir vécu quelque temps dans la clandestinité avec sa femme au Sud de Pologne, il est venu chercher refuge et protection chez sa fille.

C’est à cette époque extrêmement difficile, sous l’occupation nazie, où à chaque instant on risquait de perdre sa vie, que Zofia Jeżewska a fait preuve d’un courage, d’une énergie et d’une force de caractère exemplaires. Très sensible à l’injustice et au malheur d’autrui, elle s’intéressa au sort des Juifs dont les persécutions ont bientôt commencé. C’est ainsi qu’elle accueillit en 1941 chez elle son amie d’avant guerre, Apolonia (Hanna) Pilichowska qui avait perdu toute sa famille dans le ghetto de Varsovie et sa petite nièce Ela, alors âgée de neuf ans, dont la mère a été tué par les Allemands et que Hanna avait sorti du ghetto en flammes. Pendant toute la guerre, jusqu’à l’Insurrection de Varsovie en août 1944, Hanna et Ela habitaient avec les parents de Zofia dans son appartement de la Nouvelle Ville au bord de la Vistule. Cela faisait au total sept personnes à nourrir, y compris la bonne de son fils, Tola. Il faut souligner que l’appartement se trouvait au premier étage, alors que le rez-de-chaussée était occupé par… un corps de garde de l’armée allemande !! Il fallait un courage incroyable de la part de Zofia, car pour avoir caché des Juifs, il n’y avait qu’un seul châtiment : la peine de mort pour toute la famille ! Il fallait également une énergie et une ingéniosité extrêmes pour trouver de quoi survivre : c’est ainsi que Zofia et Hanna ont ouvert une petite maison de couture. Zofia s’occupait en plus du marché noir : vente et achat de dollars ce qui pouvait lui coûter la déportation à Auschwitz. Mieux encore : en risquant sa vie, elle dérobait avec des amis de la Résistance des camions pleins de produits dans des usines allemandes !

L’Insurrection de Varsovie (1 août 1944 – 2 octobre 1944) a ouvert un nouveau chapitre dans la vie de Zofia. S’étant trouvée au milieu de pires combats, à la Vieille Ville, elle y participa comme infirmière sauvant des vies, organisant la résistance et encourageant les combattants.

Après la guerre, elle n’a pas pu renouer avec son mari revenu après six ans de captivité dans un oflag allemand. Le divorce fut déclaré. Après quelques emplois passagers à Łódź, elle trouva du travail à la Radio Polonaise de Varsovie en 1948, mais seulement dans l’administration, car le gouvernement communiste avait interdit aux journalistes polonais d’avant guerre d’exercer leur profession. En automne 1954 elle fit venir à Varsovie son fils qui vivait jusqu’alors avec son grand-père à Łódź.

Ce n’est qu’après la grande libéralisation d’octobre 1956 que Zofia Jeżewska,grâce à son immense culture et son goût infaillible, a pu déployer tout son talent de journaliste, écrivain, auteur dramatique, critique d’art, de théâtre et critique musical. Elle s’est liée notamment à l’équipe du professeur Kazimierz Michałowski, célèbre archéologue polonais, qu’elle a accompagné lors des ses expéditions en Crimée, en Syrie, en Egypte et au Soudan. Toute seule elle partit explorer le Mexique. Elle publia après plusieurs livres relatant ces voyages :

En tête à tête avec le Sphinx, Et le sable recouvrit les traces…, Aux confins du temps, Trois levers du soleil, Au royaume du Serpent Emplumé. Elle publia également un recueil de nouvelles exotiques Sous la grande barrière de corail,

une courte biographie du philosophe polonais Leon Chwistek, qui fut son professeur avant la guerre, et quatre ouvrages sur Chopin dont la grande monographie de son père, Chopin vivant dans ses lettres et les souvenirs de ses contemporains ; elle a participé à la reconstruction de ce livre dont le manuscrit fut détruit pendant la guerre. Les autres constituent des guides des lieux fréquentés par Chopin en Pologne et à Varsovie ainsi qu’une histoire du Concours Chopin de Varsovie.

L’année 1981 où Zofia Jeżewska est passée à la retraite a été dramatique : ce fut l’année de l’état de guerre. Mais de nouveau, encore une fois, cela lui a donné l’occasion d’agir et de lutter au sein du mouvement Solidarność pour la justice, la liberté et la démocratie, car la chose qu’elle détestait le plus c’était l’esprit totalitaire, la tyrannie et l’obscurantisme idéologique.

Son dernier voyage, triomphal il faut le dire, elle l’a fait en 1991 en Australie où elle fut chaleureusement accueillie par Hanna Pilichowska et toute la communauté juive polonaise.

Elle s’est éteinte le 16 août 1995 à Varsovie et a été inhumée à Łódź, à côté de son père, au cimetière de Doły, dans l’allée des Hommes de mérite.

Zofia Jeżewska a laissé plusieurs œuvres inédites : le Journal du temps d’état de guerre 1981-1983, un roman, deux recueils de nouvelles, un volume d’interviews avec des gens célèbres, une biographie de la comtesse Delfina Potocka, des pièces de théâtre et des scénarios de cinéma dont un film sur Chopin.

--------------------------


Zmarł Henryk Giedroyc z paryskiej „Kultury”

W nocy z soboty na niedzielę zmarł w Paryżu w wieku 88 lat Henryk Giedroyc, brat Jerzego Giedroycia, założyciela paryskiej „Kultury”
autor: Michał Sadowski
źródło: Fotorzepa

Henryk Giedroyc przez blisko pół wieku – od 1952 do 2000 roku – odpowiadał za organizację prenumeraty i dystrybucję wydawnictw Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte. Był życzliwy i pomocny, współpracownicy nazywali go dobrym duchem paryskiej „Kultury”. Od 2003 roku, po śmierci Zofii Hertz, był prezesem Stowarzyszenia Instytutu Literackiego „Kultura”.

Henryk Giedroyc urodził się w 1922 roku w Warszawie. We wrześniu 1939 roku z bratem Jerzym opuścił Polskę. Po ewakuacji z Rumunii jako żołnierz Brygady Karpackiej brał udział m.in. w walkach pod Tobrukiem. Przeszedł cały szlak bojowy w Drugim Korpusie Polskim pod dowództwem generała Andersa. Po wojnie trafił do Anglii. W 1952 roku dołączył do zespołu „Kultury”. Jego żona Leda Pasquali zmarła w 2002 roku.

Henryk Giedroyc spocznie w podparyskim Le Mesnil-le-Roi obok innych twórców paryskiej „Kultury”: Jerzego Giedroycia, Józefa Czapskiego, Zofii i Zygmunta Hertzów.

Zgodnie z jego wolą Stowarzyszenie Instytutu Literackiego „Kultura” będzie kontynuować działalność, opiekując się własnymi bogatymi zbiorami archiwalnymi.


( tekst przesłany przez Rzeczpospolitą i przedrukowany 23.III.2010)