poniedziałek, 27 lutego 2012

Bruno Koper - Lapońskie lato 1987

LAPONSKIE LATO 1987

"Miejsca w których nie cierpiliśmy nie pozostawiają śladów w naszej pamięci. Za to te, które nasze zmysły doznały nieporównalnych oczarowań, nie zapomina się nigdy" Pierre LOTI

Wysiadłem wcześnie rano na zimnym bezludziu. Dworzec kolejowy w Rovaniemi świecił w lipcu pustką na której tylko wąż wagonów pociągu nr.61 z Helsinek ozdabiał pustynny plener. Był lipiec i byłem pewny, że w Laponii zastanę od razu to czego szukałem : ciszę, pustkę i chłód.

Dla Finów Rovaniemi jest miastem-symbolem, kamiennym Feniksem, który odrodził się z popiołów wojny. Spalone i zrównane z ziemą przez uciekających Niemców w 1944 roku, miasto zostało odbudowane według śmiałych planów Alvara Aalta architekta, którego sława ściąga tu od lat tybuny amatorów nowej architektury. Rzeczywistość jest tymczasem nieco inna. Rovaniemi widziane z siodełka roweru wydaje się konglomeratem poukładanych na zimno i bez fantazji ceglanych budynków. Pedałując przez miasto czystymi i prostymi ulicami trudno dopatrzeć się jakiejś oryginalnej myśli urbanistycznej a słynny plan miasta w kształcie rogów renifera widoczny jest tylko z...nieba.

Kemping "Ounaskosken Leirintäalue" znajdujący się z drugiej strony rzeki Ounaskoski posiada wszystkie wygody i wspaniały widok na nieciekawe miasto. Po rzece płyną z silnym prądem kłody ściętych pni tworząc luźne tratwy wiążące się i rozwiązujące gwoli przypadku rzecznych wirów.

Rozpoczynam więc samotną wycieczkę kolarską po małej mocno osłonecznionej drodze, która ma mnie zaprowadzić po drodze do mitycznego, ślepego zaułka zwanego Nordkapp (Przylądkiem Północnym) położonym ok. 700 km stąd. Jeżeli dobrze pójdzie powinienem wrócić do Rovaniemi akurat za dwa tygodnie.

Kilka kilometrów za miastem spotykam pierwsze stado reniferów, które spokojnie, apatycznie, niby nic, spacerują sobie po asfalcie. Podobnie jak indyjskie "święte krowy", lapońskie renifery ("poro") cieszą się tutaj nietykalnością i obecność wałęsających się środkiem jezdni kuzynów naszych jelenii jest stałym niebezpieczeństwem dla kierowców. Rocznie na drogach Laponii w wyniku zderzeń ginie ok. 50 osób i ok. 2000 reniferów. Prawo zobowiązuje automobilistę, który np. zranił zwierzę, do natychmiastowego dobicia go prowokując upust krwi przez podcięcie mu ostrym nożem żyły szyjnej. Okazuje się więc, że tutaj posiadacz samochodu nie musi być tylko dobrym kierowcą ale jeszcze doświadczonym... rzeźnikiem! Zawiadomione o wypadku odpowiednie władze zajmą się odszkodowaniem właściciela a kierowca za "zabójstwo" nie jest karany. Nie będąc z natury ani z zawodu rzeźnikiem pedałuję ostrożnie ocierając się dosłownie o zamszowe poroża reniferów. Będą one najwierniejszymi towarzyszami moich wysiłków, przygód i spotkam je na pustynnych drogach Finlandii i Norwegii o wiele więcej i częściej niż ludzi.

Mam więc dokładnie czego pragnąłem : wspaniałą samotność w dziewiczym krajobrazie i wokół szosy, niekończące się sosnowe lasy. Pachnie zdrowo żywicą, podściółką i grzybnią. Lekko pofałdowana droga biegnie wzdłuż rzeki Ounasjoki, której rwiste wody słychać tuż za cieńką kotarą drzew.

W malutkim kempingu w Maijanen założonym w pełnym lesie instaluję namiot nad samą rzeką ; otacza mnie zewsząd dzika natura i anielska cisza tym bardziej, że obozowisko jest puste. Spokój, relaks i satysfakcja nie trwały długo bo jak tylko słońce zaszło kemping zaroił się chmurą małych komarów mając na widoku "świeżą krew" spoconego cyklisty. Dając nura do namiotu od razu zrozumiałem, że nie pokonam milionową armię tutejszych "hyttynenów". Wkrótce ścianki namiotu pokryły się moskitami niczym ciemną zasłoną ; słuchając plusk toczących się kamyków, którymi szurga potok Ounaskoski zapaliłem kadzidło "Insectrolu" i polałem się "Syntholem". Przypomniał mi się film Hitchcocka "Ptaki" i przeszło po głowie nieokreślone uczucie lęku...

Następnego dnia na drodze pustka. Nikogo. Czasami mija mnie jakieś auto i nie wiem wówczas, który z nas jest bardziej zdziwiony spotkaniem wśród lasów Laponii.

Za Kittilä, szosa nr. 79 zaczyna się ożywiać i wznosić nad rozległym, pofałdowanym krajobrazem porośniętych wzgórz Katkatunturi z widokiem na górę Levintunturi. Jak okiem sięgnąć ; lasy, gęste lasy, w których przeważają wciąż wysokie sosny, ciemne świerki i solidne jeszcze brzozy. Brzozy "koivu" są najwytrwalszymi drzewami znoszącymi najgorszy klimat. Wszystkie inne gatunki liściaste czy iglaste znikają pomału z leśnego horyzontu w miarę gdy wspinam się na północ Laponii. Dęby i jesiony rosną tylko w cieple na południu kraju, klony i wiązy troszkę wyżej w środkowej części jeziornego płaskowzwyżu, lipy i olchy dochodzą jeszcze kawałek dalej ale i one nie przekraczają Koła Polarnego. Powyżej tego równoleżnika, w lapońskich lasach królują już tylko świerki i sosny. Jedynie wytrwała brzoza broni honoru liściastych drzew a w epoce jesiennej zwanej tu "ruska" brzoza zapala ciermne lasy Laplandii ognistymi pożarami czerwieni i złocieni.

W lipcu jedyny kemping o ładnej nazwie "Immeljarvi" (Jezioro bogów) znajdujący się w Sirkka świeci pustką choć elegancja i rozmach instalacji przypominają, że zimą okolica przeładowana jest amatorami sportów zimowych. Liczne wyciągi wychodzące dosłownie spod hotelowych drzwi wiszą bezradnie niczym luźne naszyjniki i znikają zakosami pośród wyłysiałych wzgórz.

Liczyłem na skandynawski chłód a tu z modrego nieba bije niezły "upał" (20°C), na szczęście, neutralizowany przez okoliczne lasy, które zachowały jeszcze wilgoć z czerwcowego okresu topnienia śniegów. Trawiasta podściółka jest czasami tak mokra, że wydaje się iż śnieg dopiero co stajał i but zanurza się w mech jak w gąbkę. Lepiej nie zapuszczać się w zdradliwe lapońskie lasy gdzie urocze polanki wśród dziewiczych brzózek, wierzb, chaszczy są zakamuflowanymi mokradłami i naturalnymi pułapkami dla nieostrożnych wędrowców. Lapońskie torfowiska jak ruchome piaski pochłaniają rocznie zaskakującą ilość ofiar, którym przyszła nagła chęć zerwania tuż za rowem wełnianki o czubatych kwiatach. Z szosy, las ("metsä") wygląda niewinnie a ukwiecione podłoże zaprasza na mały spacerek by zakosztować błotną żurawinę, jagody "lakka", borówki, dzikie jeżyny i bardzo popularne w kraju Finów "mesimarja" ( rubus arcticus ) czyli polarne maliny, z których destyluje się wyśmienity alkohol.

Przecinając miasto Muonio, szosa nr. 79 liże granicę norweską i snuje się po górzystych zboczach leniwego masywu Pallastunturi gdzie małe jeziora zdobią pochyłe tereny. Niektóre z jezior zamieniono na kąpieliska, w których poczas weekendów szczątkowa klasa robotnicza Laponii kosztuje wodnych rozkoszy. Chcąc skorzystać z kąpieli tuż za Kätkäsuvanto wjeżdzam rowerem na wyrażnie zaimprowizowaną plażę. Przy brzegu, masa ubranych Finów moczy nogi po kostki. Wszyscy rozmawiają ze sobą obficie przy tym wymachując rękami. Z daleka wydaje mi się, że mam do czynienia z gadułami o śródziemnomorskim temperamencie gdzie teatralna mimika i gestykulacja dublują śpiewną gadaninę. Natychmiast rozumię powód : paskudne lapońskie moskity zwane tu "saäski" ciemną aureolą otaczają każdego pływaka. Niektórzy by oddalić natrętne owady a także bąki i inne "makaraineny"(owady) mają gałązki brzozy którymi wachlują wokół twarzy jak na odpędzenie złych duchów. W tej sytuacji lepiej się nie rozbierać i podobnie jak inni moczę tylko kolana, spaceruję po płaskim brzegu i przyglądam się powierzchni wody po której nerwowymi zygzakami pływają ławice podnieconych komarzyc.

Bardziej na północ, szosa nr. 93 zwana "Ruijantie" prosta jak drut, przecina swoją ciemną wtęgą nagi płaskowzwyż. Z krajobrazu poznikały drzewa a skarłowaciałe krzaki powyginanych brzóz w niczym nie przypominają gęstych lasów południowej Laponii. Iglasta tajga zamieniła się w wyłysiałą tundrę czy lasotundrę. Po zniknięciu świerków i jodeł a wyżej sosen, pozostały w pejzażu wyłącznie zmarniały brzozy i karłowate wierzby przemienione pod wpływem mrozu, wiatru, lodu i śniegu w storturowane krzaki, do których dobierają się zgłodniałe renifery.

Czwartego dnia, opuszczając dyskretny kemping w Palojuensuu pogoda się psuje, wiatr wieje mocniej prosto w nos a po niskim niebie galopują z północy jak tabun złowrogich ogierów coraz większe chmury. Czuję, że będzie coraz gorzej. Nawet się nie obejrzałem a wjechałem do Norwegii. Wprawdzie po lewej stronie szosy zauważyłem w ostatnim momencie drewniany, lichej jakości barak ale nie przypuszczałem, że jest to punkt graniczny i biuro celne. Kilkaset metrów dalej banalny słup w rowie z napisem "Norge" zawiadamiał, że byłem już w norweskiej "fylke" (prowincji) tzw. Finnmark, geograficznym odpowiedniku fińskiej Laponii tzw. Laplandii. Im bardziej na północ tym pogoda się pogarszała. Następnego dnia, za Kautokeino małe chmury zamieniły się w jedną szarą masę obiecując porządne prysznice. Pułap był tak niski, że wodniste pierze co chwila zahaczały o łagodne "fjell"( góry) z Kautokeinoelv. Temperatura spadła do 8 °C a wiatr nosił w sobie mrożący oddech bliskiego już Oceanu Lodowatego, W skórzanych rękawiczkach, w wełnianiej szlafmycy, w dresie i w podkolanówkach, opatulony szalikiem wyglądam bardziej na Amundsena idącego ratować w 1928 roku Umberta Nobile na biegunie północnym niż na wysportowanego kolarza.

Wokół mnie krajobraz wygołocił się zupełnie a ostatnie, zmruszałe i zczerniałe od starości i wilgoci brzózki wyglądają jak nędzne badyle pokryte białym mchem. Tu i ówdzie, skaliste podłoże "wypluwa" z szarego dna zlodowaciałej łąki lśniące w poświacie głazy, pokryte od północnej strony plamami różnych porostów. Otaczają mnie zbutwiałe ślady zdegenerowanej Arktyką roślinności : jestem w pustynnej krainie "Wildmarku"! Czuję w sobie wzrastające i niepokojące odczucie osamotnienia. Cisza jest polarna, posępna ale lodowato czarująca.

Na kempingu tuż za Altą było tej lipcowej nocy naprawdę zimno. Śpiwór wyrażnie nie starczał aby mnie rozgrzać nawet w własnym "sosie". Przebudziłem się zziębnięty do szpiku i wciągnąłem nerwowo i chaotycznie na piżamę co się dało : koszulę, sweter i dodatkowął parę skarpetek, długo trząsłem się z zimna zanim zmożył mnie sen. Niełatwo jest zasnąć latem w Laponii. Dzień polarny trwa nieprzerwanie od maja do czerwca a nawet jeszcze w lipcu a słynne "białe noce" mimo ich spektralnej poezji są istnym koszmarem a nawet torturą dla śpiochów przyzwyczajonych kłaść się spać gdy tylko zapadnie noc. Otóż tu, noc nie zapada naprawdę wcale. Słońce dosłownie "wisi" przez całą "noc" nieruchomo tuż nad horyzontem i lekko przesuwa się z zachodu na wschód. Nie ma więc zachodów i wschodów słońca a srebrzysta poświata mieniącego się nieba drażni zmysły i męczy organizm.

6-go dnia podróży w rannym świetle niewiele różniącym się od nocnego blasku podziwiam zatoczkę Rafsbotn w Altafjordzie w wodach której odbija się stalowy połysk nieba. Wokół, pod niskim pułapem chmur straszą czarne, poszarpane szczyty z białymi liszajami : to jeszcze nieztopione ubiegłoroczne zlodowaciałe śniegi. Dziś muszę "przeszkoczyć"grożne pasmo gór "Sennaland", o którym w Finnmarku chodzą ponure legendy. Goły masyw złożony z urwistych kanionów jest postrachem podróżnych, nawet teraz, latem, opustoszałe stoki i zmaltretowane przez mrozy żleby, nie zachęcają do zapuszczenia się w złowieszczy Sennaland. Tu już nic nie rośnie. Skała jest sliska i naga, nawet mech ma trudności by zadomowić się na poboczach, asfalt pokryty jest szronem a w uszach wieje gwizd arktycznego wiatru. Kilka koczowisk Lapończyków skupionych jest za skalną skarpą. Proste domki zbite z desek po których rozmazuje się dym świadczą, że są na tym diabelskim padole ludziska, które znoszą w dziewiczych warunkach plusk potoków wśród skalnych parowów.

Z czego żyją? Od Rovaniemi do Kautokeino mijałem kilkakrotnie stoiska z napisem "atalon matkamuisto" z pseudo-lapońską tandetą fabrykowaną w Hong-Kongu i reklamowaną jako "scoltlapp handicraft".Towar rozrzucony na trawniku, zalatuje lichością i niedbałym wykonaniem, którzy naiwni turyści uważają za autentyczny. Rogi renifera duże, średnie, małe, do wyboru i koloru wyglądają jakby były ulane z plastykowej masy a wiszące na hakach skóry niedźwiedzie, reniferów czy wilcze pachną podejrzanie... baraniną i zdechłym owczarkiem! Zatrzymuję się. Kramik przy drodze obity plastykową płachtą jest pusty. Nikogo. Rozglądam się szukając sprzedawcy. Jest! Wystrojony jak na pocztówce, starszy Lapończyk podchodzi do lady ciężko dysząc i czeka milcząc. Skąd przybiegł tak zdyszany? Z lasu, gdzie za budką i pierwszym rzędem drzew zakamuflował swoją "volvę" z przyczepką kempingową, z której ulatuje cienki pióropiusz dymu obok anteny telewizyjnej. Biedny Lapończyk! Wysiaduje całymi dniami w przyczepie, popija piwo ( butelki są za autem!), gra w karty, patrzy w TV i spogląda co chwila zza firanki czy przypadkiem ktoś się zatrzyma czy nadjedzie turystyczny autobus. Jak tylko zauważy potencjalnego kupca, Saame zakłada szybko na amerykański dżins podręczne "galsokaki" rodzaj dopinanych na łydki skórzannych nagolenników i na plecy narzuca tradycyjną "dorkę" luźne ponczo. Jeżeli ma czas to zamieni stare adidasy na"galmakaki" (skórzane mokasyny) a na głowę wsunie słynny "gappir" całkiem zabawny, kolorowy czepek z wełny, skóry i sznurka. Oczywiście, nie kupiłem nic. Popatrzyłem, pomacałem i niewinnie wsiadłem na rower. Lapończyk ani nie mruknął, nie miał nawet smutnej miny, nie był ani zły ani zdziwiony, nie miał zresztą żadnego wyrazu twarzy. Stał przez chwilę obojętny, nieczuły jakby mu nie zależało by cyklista zostawił mu kilka fińskich marek. Gdy się oddalałem od stoiska widziałem jak biedaczek wracał wolno do przyczepy zdejmując po drodze "gappir", "dorkę", galsokaki"...

Do Przylądka Północy jeszcze ponad 200 km. Muszę uważać gdyż na drodze nie jestem już sam. Skończyły się czasy rajskiej samotności na fińskich bezkresach. Na pochyłej szosie E6 z Alta do Skaldi mijają mnie chlapiąc i śmierdząc komfortowe autobusy, na których przyczepiono wielki napis " Nordkapp". To ich cel podróży, nie mój ale wiem, że oni dojadą tam za kilka godzin a ja na moim poczciwym "peugeocie" dopiero za dwa dni. W kuszetowych klimatyzowanych autokarach turyści znużeni kilkudniową jazdą z Oslo, Hamburga, Madrytu, Paryża czy Aten nie mają radosnych min. Zauważając mnie zza pokrytych parą szyb, ich twarze nagle się rozjaśniają ale iskierka zdumienia natychmiast wygasa w masce przygnębienia gdy tylko znikam w dymie za zabrudzoną tylną szybą autobusu.

Ale nie tylko autobusy są niebezpieczeństwem dla kolarza, są nimi też...orły! Gdy niedaleko Russenes w temperaturze 6°C pedałowałem pod wiatr co sił by rozgrzać skostniałe mięsnie otrzeźwił mnie nagle dziwny widok wiszącego z dala w bezruchu nad szosą ogromnego ptaka. Znajdował się na wysokości ok. 10-ciu metrów i trzepotał skrzydłami jak czupurny latawiec stojąc w miejscu z wyciągniętymi łapami gotowymi do lądowania. Na coś polował, czaił się...Im bardziej podjeżdzałem pod górę - tym ptaszysko schodziło niżej, stopniowo opadało, jednak ciągle w bezruchu. W pewnym momencie, ptak zeszedł jeszcze niżej i zatrzymał się dosłownie nade mną. Zobaczyłem jego szpony, nastroszone jasnoszare pióra, garbaty dziób i przede wszystkim ten wzrok, którego nie zapomniałem do dziś. Zimny wzrok podnieconego łupem drapieżnika. Zaintrygowany moją obecnością (a może rowerem?), ptak zleciał jeszcze niżej, jakby chciał upewnić się o jakości "obiadu" przed degustacją ofiary. Widząc rozpiętość jego skrzydeł (ok. 2 m) i przeczuwając zamiary latającej bestii wyrwałem z ramy pompkę. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy ze śmieszności sytuacji. Dwa metry nad moją głową wisiał orzeł górski a ja sparaliżowany przez strach i "uzbrojony" w rowerową pompkę kolarski Don Kiszot. Wiedziałem, że nie taką wagę potrafi unieść orzeł. Nie wiem ile czasu staliśmy tak "oko w oko", ale stwierdziwszy niestrawność kolarza jako głównego dania i roweru jako deser a może poczuwszy nagłą sympatię lub litość nad samotnym i zmarzniętym kolarskim wyczynowcu, ptak mocniej zatrzepotał skrzydłami aż powiało wiatrem, wzniósł się szybko i uleciał w dal, szybując wolno w majestatycznym locie nad zębatymi szczytami Sennalandu. Minęło trochę czasu i garstka kilometrów, zanim zeszły mi ciarki...

Gdy siódmego dnia wyjeżdżam zziębnięty z przemokłego kempingu w Russenes czekają mnie ostatnie 100 km by dopedałować brzegiem Fjordu Porsanger na polarny czubek Europy. Na termometrze 5°C. Ostatnia prosta okazuje się powyginaną drogą pełną zawijasów, wiraży, zygzaków a nawet "zakrętów śmierci", po których szaleje tego lipcowego dnia wichura. Śliska nawierzchnia i miejscami zfatygowany asfalt szosy nr. 95 (dziś E69) jest niczym obok piekielnego tunelu w Nordmannset gdzie pod strugami ociekającej wody pedałuję prawie, że po omacku w totalnych ciemnościach. Moja mizerna lampka (dynamo) oświetla ponurym blaskiem zaledwie kilka metrów zalanej kałużami drogi i podejrzewam, że w tej kilkukilometrowej kiszce żadna ciężarówka czy autobus nie widzi wystraszonego kolarza. Z mrocznej ciemnicy tunelu wpadam nagle w mokre światło dzienne skąd prosto w nos, szturmem, wieje wicher z nad Zatoki Porsanger. Nie mam już żadnych złudzeń, przemoknięte sakwy, namiot i śpiwór można będzie wyżynać jak ścierki. Pończo powiewa jak żagiel, lodowata woda spływa mi po twarzy i szyi za kołnierz aż do spodni. Buty na kształt gąbek chlupią po pedałach, jeszcze szczęście, że mam błotniki!

Przylądek Północy choć nie jest ponoć najdalej wysuniętym na północ punktem Europy znajduje się na samym szpicu gołej i skalistej wyspie Magerøya o imponujących 300-metrowych klifach. Promem przepływa się w 45 minut wąski przesmyk Lafjord, który dzieli nasz kontynent z lodowatą wyspą.(dziś jest płatny tunel) Przepłynęcie z Kafjord do Honningsvåg- to jedyny dla cyklisty moment luzu, gdy może sobie odpocząć na wygodnym fotelu statku popijając przy tym ciepłe "kaffe". Prawdziwa męka przy zdobywaniu Nordkapp zaczyna się za portem w Honningsvag. Potrwa to kilka godzin tj. tyle czasu ile potrzeba by przepedałować z najgorszych warunkach atmosferycznych zaledwie 34 km. Przez przełęcze w białej wacie chmur, przez strome doliny, w strugach wody, wzdłuż muru odległych turnii po których szaleje zwariowany wiatr podobny do śnieżycy. Miejscami droga obok przepaścistych i czarnych jak węgiel ścian pokryta jest roztopionym lodem i zżarty asfalt zamienia się miejscami w lodowisko wśród śnieżnych plam.

Wreszcie Przylądek, tablica i ostatnie kilkaset metrów pod górę i na końcu kamienny płaski bunkier przyczajony do ziemi z wielkim żółtym napisem "Nordkapp". Jest dokładnie godzina 18.23, czwartek, 23 lipca 1987 roku. Temperatura : 2°C. Wiatr : 90 km/godz. Na liczniku: 761 km.

Podpieram rower o mur, nogi mam z waty, łydki mi się trzęsą jak galaretka i nie mogę opanować drgań mięśni. Wchodzę do środka. Nagle oklaski, brawa i krzyki zachwytu. Podchodzi do mnie jakiś starszy pan i ściska mi prawicę, kłania się i coś mruczy z miną pełną respektu, jakaś pani kiwa do mnie ręką jakbyśmy się znali od lat, z dala uśmiecha się do mnie całymi zębami urocze dziewcze, ktoś od razu podsuwa mi krzeszło. Już nie mam wątpliwości -jestem bohaterem dnia! Widocznie z autobusu widzieli mnie na drodze jak walczyłem z rozszalałym żywiołem. Czuję na sobie wzrok wszystkich obecnych w schronisku, zamawiam w barze gorące kakao, podniecenie na sali opada i każdy wraca pomału do swoich zajęć. W ciepłej sali jest jak w poczekalni. Czuje się napięcie, zniecierpliwienie i na twarzach smugę zmęczenia. Pachnie kawą, śmierdzi nikotyną i zalatuje wilgotnymi ubraniami. W bocznej salce handel idzie na całego, okazyjne buble : dyplomy, znaczki, szaliki, okulary, slipy, łyżki, pamiątki sprzedają się jak świeże bułki na których wignieją magiczne cyfry: " 71° 10' - 21' N" i " 25° 47' 40' E" tj. dokładna wysokość (N) i szerokość (E) geograficzna Przylądku Północnego oraz słowo "Nordkapp".

Wokół schroniska to lodowate pole i kamieniste pustkowie po którym galopuje szalony wicher zmiatający puste puszki po coca-coli. Nad głową wisi przytłaczający zwał stalowych chmur i siępi polarny "kapuśniaczek". Temperatura spadła do zera! W dole, 300 m niżej, roztacza się bezgraniczny cień morza gdzie ołowiane fale Oceanu Arktycznego lśnią metalową szarością. Dookoła pusto i szaro jakby życie zamarło definitywnie w ciszy głębokiego zmroku. Dziwnie, że to diabelne miejsce, przeklęte przez naturę, stało się z czasem atrakcją i jakby magnesem, który przyciąga nie tylko awanturniczą faunę turystów ale od dawna także i koronowane głowy ; to właśnie one w XVII i XVIII w wylansowali "modę" na Nordkapp choć oficjalnym "odkrywcą" tego miejsca jest włoski podróżnik Francesco Negri (1664).

Przylądek Północy był moim półmetkiem i należało teraz wracać do domu, tj. przez Fińską Laponię do Rovaniemi. Zawracam i tą samą drogą jadę na południową część wyspy Magerøy by wyszukać jakieś miejsce na nocleg. Tu nie ma ryzyka by zbłądzić, jest tylko jedna droga, którą trudno nazwać szosą, po której z Honningsvåg do Nordkapp i z powrotem, kursują rozszalałe autobusy. Kemping "Nordkapp Ungdomsherberge" obok Honningsvåg wygląda jak baza alpinistów szykujących się na podbój łysych ale poszarpanych okoliczych gór, które mimo ich marnych 200 m imponują jak himalajskie wierchy. Po chwili leżę na wznak rozmarzony pod namiotem, którym pomiata polarny wicher. Mimo wysiłku nie czuję zmęczenia, opanował mnie raczej rodzaj przyjemnego otępienia. Zdaję sobie sprawę z absurdalności sytuacji w której się znalazłem. W epoce gdy cała nasza cywilizacja skierowana jest ku ułatwieniu człowiekowi pokonywania trudności i ułatwienia mu egzystencji - ja podążam na opak jakbym płynął pod prąd dobroczynnej rzeki. Czyż jest to wystarczające usprawiedliwienie na szukanie guza? Te filozoficzne medytacje ociepliły troszkę mój dziurawy namiot; zasnąłem nie zwracając uwagi ani na temperaturę ani na wściekłe porywy wiatru...

Dwa dni póżniej i ok. 200 km "niżej", pedałowałem znów w lasach fińskiej Laponii i było o wiele cieplej, "upalnie" nawet : 10°C. Lakselv, Karasjok, Karigasmeni i w końcu Inari. Do tego miasteczka dojechałem 12-go dnia w niedzielę. Inari jest największym skupiskiem ludzkim w Laplandii bardzo uroczo rozłożonym nad największym jeziorem słynnym z lapońskich legend "Inarijarvi" w środku którego znaduje się"święta" wyspa Sapmelasów zwana "Ukonsâari". Lapończycy zachowali jeszcze to co nasza cywilizacja nam bezpowrotnie zabrała : kult miejsca, tzw. "passe" nawiedzone przez duchy-bóstwa "sieidi". Osada otoczona jest lasami w których zaraz za mostem nad Juntuatjoki rząd fiński i organizacja kulturalna "Samiid Lihtu" założyli wioskę- skansen gdzie można jeszcze zobaczyć autentyczne choć mocno zrekonstruowane lapońskie chaty, narzędzia i inne etnologiczne "kurioza".

Dziwna jest historia i los Lapończyków, o których wspominał po raz pierwszy w 1 w n. e. Tacyt nazywając je "Fenny". Nikt nie wie dokładnie i naprawdę skąd pochodzą i kim są? Antropolodzy twierdzą, że przyszli ze Wschodu, z Azji Centralnej i że wywodzą się z plemion mongolskich, inni uważają że z Północy i że pochodzą z plemion paleoarktycznych. Obecne poszukiwania bioantropologiczne wydają się wskazywać obecnych "Sâamów" jako szczątkową pozostałość wspólnej gałęzi ras kaukaskich i mongolskich. Fakt, fizjonomię mają iście mongolską. Dodatkową zagadką Lapończyków jest ich język : niby to narzecze z grupy ugro-fińskiej albo proto-fińskiej a może dialekt indo-europejski, samojedzki, nieniecki, uralski a nawet, dlaczego nie, idiom jukagirski z Kołomyi... Antropolodzy, etnolodzy, lingwiści i historycy tzw. "laponolodzy" głowią się od lat na przeszłością "Sâamów", którzy stanęli im przysłowiową ością w gardle. Ciekawym jest, że mimo licznych częstokroć brutalnych prób ich asymilacji przez wszystkie kraje Skandynawii, Lapończycy pozostali Lapończykami, chcą nimi pozostać bardziej niż kiedykolwiek i postanowili walczyć o swoje prawa... W 1952 roku Lapończycy trzech krajów (Finlandii, Szwecji i Norwegii) złączyli się w jedną całość by bronić swoich interesów. W 1956 r powstaje w Karasjok Północna Rada Lapońska (" Nordisk Sâmerad"), której celem jest wskrzeszyć odrębność lapońską, ochronić śpuściznę kulturalną i utrzymać jedność narodową. w 1969 roku powstaje w tym mieście pierwsze liceum gdzie wykładane są język i kultura lapońska. Od 1975 roku Lapończycy stali się pełnoprawnymi Światowej Rady Narodów Autochtońskich i są reprezentowani razem z amerykańskimi Indianami w Radzie Społecznej i Ekonomicznej ONZ-tu.

Pedałuję dalej. Ivalo, Vuotso, Sodankyla... kilometry lecą i deszcz rozpadał się na dobre. W Ivalo, przyjemny kemping "Kerttuojan leitinta" nad rzeką jest do tego stopnia mokry, że w środku nocy, pół goły, po ciemku, opuszczam dziurawy namiot i szukam schronienia w kuchni kempingu. Wśród wilgotnego zapachu smażonych ryb nie jestem sam, "typical finish summer" - śmieje się spod zółtego wąsa mój fiński towarzysz niedoli, który przyjechał na wczasy rowerem z Hammeemlinna by szukać "kulta" (złoto) w górach Viipustunturi.

Przed Sodankyla upatrzyłem sobie na przyboczach szosy nr.4 kilkanaście dorodnych prawdziwków. Było ich tyle, że mogłem bez trudu wypełnić całe koszyki nie wchodząc nawet do lasu.Niedogotowane, lekko tylko podsmażone na maśle z cebulką- były te lapońskie grzyby wyśmienite. Uczta grzybowa pozwoliła mi na chwilkę zapomnieć o niepogodzie i komarach. (N.B. Potem dowiem się, że grzyby te z powodu eksplozji w Czernobylu ( maj 1987) były poważnie napromienione i dlatego nikt ich nie zbierał)

31 lipca. Ostatni, 14-ty etap podróży po Laponii. Sodankyla- Rovaniemi 127 km. Droga prowadzi równo, płasko i prosto przez lasy, które są bogactwem kraju, jego "zielonym złotem". Schowane w lesie tartaki świadczą, że przemysł drzewny jest tu bardzo aktywny. Stuk maszyn i gwizd pił zagłusza śpiew schowanego i chyba już napewno głuchego ptactwa a dym zakopca okolicę posypując ją białą sadzą. Poziomy pas zieleni tuż przed murem drzew, który szczelnie otacza drogę eksponuje kolorowe skarby : złote kaczany, fioletowe kampanule, modre niezapominajki i gożdziki a w przydrożnych jeziorach bielą się nenufary.

Na 8 km przed Rovaniemi dojeżdżam do mojej ostatniej lapońskiej atrakcji, do "Napapiiri", umownej linii Koła Podbiegunowego Polarnego. Miejsce jest całkowicie wykorzystane do celów turystyczno-handlowych o czym świadczą liczne butiki z pamiątkami, bank, restauracja, kioski z piwem, bar, stacja benzynowa, poczta i parking pełny autobusów. Fiński "Napapiirinmaja" jest ekwiwalentem norweskiego "Nordkapp". 700 km poniżej 71-go równoleżnika odnalazłem na 66-tym to samo podniecenie, ten sam kult pieniądza i podobne towarzystwo podnieconych turystów. Tu każdy chce dostać dyplom "podbiegunowego chrztu" i dostać oficjalne zaświadczenie "Lapinthullutu".

200 m dalej, po szosie nr.4 łaziły sobie spokojnie renifery patrząc z niedowiarą na rozkrzyczany tłum. Czego to człowiek nie wymyśli by zabawić...zwierzęta - pomyślałem i popedałowałem dalej...

Bruno Koper

ETAPY i TRASA :

Rovaniemi - Maijanen ......................................83 km

Maijanen - Sirkka .............................................93

Sirkka - Palojoensuu ........................................116

Palojoensuu - Kautokeino ................................113

Kautokeino - Alta ..............................................144

Alta - Russenes ................................................108

Russenes - Nordkapp ......................................104

Nordkapp - Stabussnes ....................................91

Stabussnes - Karasjok ......................................95

Karasjok - Inari .................................................124

Inari - Ivalo .......................................................42

Ivalo - Vuotso ...................................................74

Vuotso - Sodankyla ..........................................104

Sodankyla - Rovaniemi .....................................127

----------

1418 km

piątek, 17 lutego 2012

TECZKA NR 139/ II SPRAWY TEATRU

Anatunak pana Śkirhajła Pałaneckiego - recenzja artykułu dostępnego pod adresem:

http://teczka-paris.blogspot.com/2011/11/teczka-nr-136xi2011-10-sprawy-teatru.html



Dlaczego warto zobaczyć spektakle w Naskaj?
Odpowiedź jest krótka. Ponieważ są to niezwykłe spektakle w niezwykłym Teatrze. Nasz Teatr łączy w sobie wszystko to, co podarowała Starożytna Grecja, średniowieczna paryska farsa, renesansowy Teatr dell arto czy Franciszkańskie kazania i nabożeństwa. Teatr od dawien dawna był rytualnym spektaklem na cześć i miłość Bogów, był inicjacją żywego i martwego, był ucieleśnionym duchem przy pucharach wina i przeróżnych paradach bóstw śmierci. Dlatego i my, w swoich spektaklach chcemy podarować
Państwu metafizyczne uniesienia!
Wasza Miłościwość! Zapraszamy Was do spektaklu stworzenia wszechświata i stworzenia Was samych! Będziecie świadkami pradawnych mitów i staniecie się sami ich uczestnikami. Zabierzemy Was do świata sprośnej groteski, zejdziemy do mrocznych piekieł, skąd natychmiast na skrzydłach aniołów światłości wzniesiemy się do Nieba! Przyjdźcie i przekonajcie się sami!!!
Bramy piekieł i niebios czekają na Państwa!
Dudy i flety Bogów zadźwięczą na cały Wszechświat. Dramat istnienia rozegra się przed Państwem w całej okazałości. Spektakle to połączenie kalendarzowych świąt misteryjnych z tradycyjnymi wertepnymi występami. Magia strojów, dekoracji, łacińskich żartów i sentencji z XVII i XIX wieku sprawia, że współczesny widz nie jest znudzony. Jest to występ pełen emocji i uniesień, o wiele ciekawszy niż muzealne wystawy.
Nasze spektakle rozpoczyna preambuła, która łączy fundamentalną część dramatu ze świętami kalendarzowymi, zaczynając od Bożego Narodzenia. Narodzenie daje początek innym ważnym wydarzeniom, które są świetnymi okazjami do wystawiania naszych spektakli. Imprezujemy w: sylwestra, dzień upamiętniający źródło i studnię, święto honoru Wilusza, święto głosów wiosny, Wielkanoc- początek nowej skały życia, święto na cześć wiosennej aury, święto zbiorów i zapasów, święto zieleni, święto syren, święto
przodów Rzeczypospolitej i święto jesieni.
W preambule zostało umieszczonych wiele świąt z mitów, hymnów i rytuałów o zaszyfrowanym znaczeniu. Niektóre z nich udało się nam przetłumaczyć i dołączyć do harmonogramu naszych obrzędów: Karachun i Diva to Bogowie śmierci, ciemności i podziemia- ich święto obchodzimy 12 grudnia. Saturn i Saturnalia - patronują świętom ku czci śmierci. Są oni starożytnymi twórcami i użytkownikami Kamiennego Kręgu. Uroczystości odbywają się nad rzekami, wśród skał, gdzie aktorzy wcielają się w role tych
Bogów, smoków, wilków, kóz i czarownic.
O wielkiej atrakcyjności naszego teatru świadczą detale. Najwięcej kosztują nas rekwizyty. Osobom, które je zbierają należą się ogromne podziękowania. Od 2005 roku posiadamy niezwykłą kolekcję masek, które wykorzystujemy w każdym spektaklu. Od 2008 roku otrzymaliśmy przepiękną kurtynę z motywami legendy "Jerzy i smok", jaką wykonała Pani Julia Kowalewa. Jednak to, co najbardziej przyciąga, zwłaszcza dzieci, to niezliczona ilość lalek przeróżnego typu. Wszystko to posiadamy dzięki ludziom, którzy stawiają na kulturę naszego wschodniego państwa.
Zapraszamy Państwa na nasze spektakle. Będzie to przeżycie nie z tej ziemi, emocje jakich jeszcze Państwo nie znają.

Agata Żarkowska
(korespondent z Lublina)

TECZKA NR 139/ II OGŁOSZENIA

TECZKA NR 139/ II ZAKĄTEK POETÓW

Niedawno zmarł mieszkajacy w Paryzu polski poeta , Maciej Niemiec -   26.I. 2012 - Kremacja miala miejsce  7.II.2012 Okolicznosci tej smierci byly bardzo przykre. Msza sw. w jego   intencji zostala odprawiona dzis (25.II.12) z kosciele Sw; Genowefy w Paryzu. Byl poeta utalentowanym i cenionym przez polonijne srodowisku literackie. W zalaczeniu przesylamy jeden z jego wierszy do Zakatka Poetôw:  ZNÓW  TYLKO OGIEŃ  bliski pogodzony ze mną. Bieda i alkohol to niezłe paliwo. Przed świtem biało nieziemsko żarzy siç papieros. Tylko po to tracić' bu zachować' brak, albo odnajdywać by zachować brak; albo odnajdywać' by nakarmić nicość; Côz z tego, ze nie ma ani dokad wrôcic' ani gdzie wyjechac' , a zostac' tu - po co ? Inne, inaczej niepotrzebnej duszy oczy, co zawsze gubia siç po chwili I piçkne ulice - Nic do powiedzenia.  Znôw tylko ogien' spiewa zimny pozar nocy. Nie dzielic siç wina;; nieszczçscia prawdziwe a nawet zmyslone nie moga przywrôcic straconej sekundy. O swicie glos ptaka prowadzi z ciemnosci. Poranek uderza w miasto jak we wszechstronny instrument ; w ktôrym struna radosci` glosna jak rozpaczy.. Jaka zakryc maska i zachwyt i obojçtnosc? Ogniu, ucieczko ktpra laczysz swiaty. Znôw tylko ogien spiewa , pogodzony ze mna

TECZKA NR 139/ II ARTYŚCI STAMTĄD I STĄD



Virginie Roux-Cassé. Tytul "Née du rythme"

*********************************************************************************

"SPLENDEURS MOGHOLES"

czyli sztuka i architektura w muzułmańskich Indiach.


Zgodnie z zasadą mahometan ten wspaniały album zawiera bardzo niewiele
portretów i wizerunków ludzkich postaci a jedynie prezentuje malarstwo dekoracyjne oraz zdobione naczynia. Wyjątek stanowią tu freski w pałacach władców, na których widnieją walki słoni i wielblądów, stanowiące ulubione widowiska dworskie. Te zwierzęta oraz konie i ptaki to główne motywy dekora-
cyjne widniejqce nq ścianach pałaców w Lahore czy Fatehpur Sikri.
Oczywiście, wszędzie figurują rośliny i kwiaty, na tle których artyści umieszczali napisy otoczone reliefami geometrycznymi np. przełamanego łuku.
Sztuk ta według chronologii europejskiej przypada na Renesans i wiek klasycyzmu (XVI - XVII- XVIII).
Osobną sztukę stanowi Kaligrafia.
Inskrypcje umieszczane są w środku motywów dekoracyjnych zdobiących np.
ściany korytarza wiodącego do komory grobowej.
Są też pisane różną czcionką ( nask lih.....)


Kwiaty stanowią jeden z ulubionych
motywów dekoracyjnych ówczesnych artystów.



W ORONSKU znajduje się Centrum Rzeźby Polskiej urządzające regularnie Wystawy młodych artystów polskich.

Najbliższy wernisaż odbędzie się 18. II. 2012 o godz. 14ej i obejmie następujących artystów :

Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku zaprasza 18.02.2012 o godz.14.00 na uroczyste otwarcie trzech wystaw:

Józefa Murzyna. Rzeźba
Kurator: Anna Podsiadły
Muzeum Rzeźby Współczesnej
Józef Murzyn (ur. 1960) jest absolwentem PLSP w Nowym Wiśniczu. W l. 1982 – 1987 studiował w ASP w Krakowie na Wydziale Rzeźby. Dyplom z wyróżnieniem obronił w pracowni prof. Stefana Borzęckiego. Od 1986 roku jest pracownikiem naukowo – dydaktycznym macierzystej uczelni. Obecnie jest profesorem oraz Dziekanem Wydziału Rzeźby. Uprawia rzeźbę i malarstwo. Materią, która jest artyście najbliższa i w której realizuje większość swoich kompozycji jest drewno. Budując swoje kompozycje nie usiłuje „zmusić” drewna do uległości, narzucając mu zaprojektowany kształt, lecz próbuje go raczej „wynegocjować,” sprawić aby drewno „wydało” go w naturalny sposób, zgodnie z istotą jego biologicznej materii. Wystawa w Orońsku będzie przeglądem 25 lat twórczości artysty.

Keda Olszewskiego
Błyskotki
Kurator: Mariusz Knorowski
Galeria Oranżeria

Ked Olszewski jest absolwentem Wydziału Komunikacji Multimedialnej, Akademii Sztuk PIeknych w Poznaniu, ukończył również studia magisterskie na Wydziale Operatorskim, na kierunku Fotografia w PWSFTViT w Łodzi. Jest laureatem Nagrody Artystycznej Miasta Szczecina za 2009rok, wykładowcą w ASP w Szczecinie oraz w szkołach artystycznych TOP-ART w Szczecinie.
Tytułowe „Błyskotki” to cykl przedmiotów, które pokryte są w całości mozaiką ułożoną z ciętych w formę niewielkiego kwadratu lusterek. Ten moduł powtarza się we wszystkich pracach z tego cyklu. Przedmioty zrobione z lustrzanych kwadracików, które artysta porównuje do pikseli są właściwie samograjem wizualnym. Zależnie od pory dnia i pogody wyglądają inaczej. Artysta nie zadowala się tylko naturalnym światłem oddziałującym na przedmioty. Po ukończeniu każdego obiektu aranżuje rodzaj instalacji, oświetla ją w nocy mocnym światłem i fotografuje.



Tomasza Kulki - Dożynki
Kurator: Leszek Golec
Galeria Kaplica
Dożynki Tomasza Kulki to specyficzne święto. W ceramicznych miniaturach artysta zamknął przepełniony pierwotnymi, może wręcz prymitywnymi instynktami jeden z najistotniejszych elementów życiaśrodowiska pseudokibiców - tak zwaną ustawkę. Dziesiątki różnorodnych postaci uczestniczą w wielkiej burdzie, której efekt jest wyłącznie umowny. Ustawką rządzi wiele zasad, których wszyscy uczestnicy zobowiązani są przestrzegać. Coś co może sprawiać wrażenie manifestacji, niekntrolowanego zazwierzęcenia, ma tak naprawdę strukturę święta, pierwotnego rytuałupełnego afirmacji siły, krwi i wyższości własnej grupy nad grupą obcych. Praca Tomasza Kulki wykracza jednak daleko poza tę prostą refleksję . Jest to pierwsze unaocznienie strachu społeczeństwa wobec tego typu zachowań, a nastepnie odwróceniem sytuacji zagrożenia. Widz skonfrontowany z kruchością ceramicznych figurek kiboli znajduje sie na zewnątrz całej sytuacji, pozbawiony strachu, w bezpiecznych okolicznościach uświadamia sobie, że wszystko to można zniszczyć jednym ruchem ręki, że ogólna siła społeczeństwa jest o wiele większa i o wiele bardziej niebezpieczna niż garstka bandytów tłukących sie na wysypisku.

W " Dożynkach "T. Kulki nie ma nic poza tekstem. A szkoda ! Sztuka ceramiki może dawać ciekawe efekty w
przedstawianiu ruchu.

Niestety, dolączone do prezentacji dwa zdjęcia rzeźb nie są podpisane - nie wiadomo więc do kogo należą.
Nie wiadomo też czy to są rzeżby czy instalacje ? Należałoby je dokładniej określic !!

Redakcja "TECZKI"
Paryż 13. II. 2012

TECZKA NR 139/ II KRONIKA KULTURALNA

"OPLATEK"
(traduction française:
(Partage des Pains azymes)
Ce dernier dimanche de Janvier – dans les Paroisses polonaises de
France c'est la fĂŞte.
Dernier dimanche de la période liturgique de l'Avent. Dernière
occasion de se rencontrer
, de chanter les nombreux Cantiques de NoĂŞl, que l'on connaît depuis
l'enfance .
Dernier jour pour présenter ses voeux aux amis et aux gens que l'on
rencontre occasionnelle-
ment.
Déléguée par la présidente de mon Association (" Ass. Polonaise
des Auteurs, Journalistes et
Traducteurs en Europe" ) je me rendis Ă la Soiree "PARTAGE" Ă
la Maison Saint Casimir Ă
Paris ( fondée en 1843) gérée par les Soeurs de Charité Polonaises
- oĂš de vieilles personnes
trouvent refuge pour les dernières années de leur vie. ( 119; rue du
Chevaleret , dans le XIIIe )
La Soirée du PARTAGE était cependant organisée par la Section
Polonaise du Lycée Montaigne
et son Cercle de Parents d'Elèves. Elle occupait, pour l'occasion, la
Salle des FĂŞtes de l'établis-
sement, située un peu Ă part dans le jardin. Les invités et les
lycéens avec leurs tuteurs com-
mençaient Ă affluer. Les membres du Cercle Parental s'affairaient
autour du buffet dressé dans
le fond de la salle . Les jeunes apportaient des victuailles et leurs
costumes - car de courtes re-
présentations étaient prévues dans la deuxième partie de la soirée.
Devant la scène une sorte d'autel était dressé – avec , au
milieu , une Croix, une Bible et des
assiettes remplies d' hosties azymes. Que l' on partagerait après la
lecture de l'Evangile.
Le long du mur Ă gauche de grandes glaces étaient installées ce qui
ajoutait au charme de ce
lieu. Au dessus; des ballons bleus en guirlandes. Au dessus de la
scène ou se trouvait un piano
contre le mur du fond , une guirlande de ballons rouges et blancs
était accrochée.

Il ne faut pas oublié que cette salle avait été construite en 1936,
avec l'argent d'un Concert de J.
I.PADEREWSKI . Car le Compositeur avait décidé que les jeunes dont
s'occupaient alors les
Soeurs devaient disposer d'une salle de récréation – en hiver.
Aussi, Ă côté de l'orchestre , un coin avait été aménagé- avec
le buste du Pianiste et des fleurs-
le tout posé sur le drapeau national.
L'orchestre composé de papas amateurs comprenait une trrompette, une
clarinette et un magni-
fique accordéon Hohner brillant de ses ors. Cela – pour la
tradition et les Cantiques.
La modernité était présente, elle aussi. Un énorme haut-parleur et
un pupitre électronique
étaient placés près au coin de la scène . Le technicien avait
apporté des disques de jazz , car en
fin de soirée , des danses étaient prévues.
Le Recteur de la Mission Catholique Polonaise commença son discours
d'accueil par une
anecdote charmante : "Jeannot, un petit garçon demande Ă są maman
- Dis, maman – oÚ es-tu
née? - A Cracovie, mon petit. - Et Papa oĂš est-il né? - A Varsovie;
mon choux. - Et moi, je suis
né oĂš? - A Paris " Jeannot regarde są Maman tout pensif et
déclare " Quelle chance alors, que
nous nous soyons rencontrés ! Pour jolie qu'elle soit, cette anecdote
illustre bien les diverses
péripéties de la vie d'émigrés polonais résultant de la guerre et
de la fuite devant le régime
communiste.
Un jeune Lycéen lut un extrait de l'Evangile deSaint Luc sur le
recensement de la population
juive ordonnée pâr César Auguste, au temps oĂš Hérode régnait en
Palestine.
Mgr le Recteur raconta aux jeunes l'épisode de la création par la
Grande Emigration de
l'Institution des "Zmartwychwstancy"("Résurrectionnistes")
sorte d'Ordre monastique civil qui
voulait s'occuper de l'Homme dans son intégralité. Cet Ordre créa
donc la Bibliothèque
Polonaise , une Ecole Polonaise ; et la Mission Catholique Polonaise
qui l'année dernière avait
fĂŞté son 175 e Anniversaire avec une Grand-Messe Ă Notre Dame de
Paris.
Des institutions durables et s'occupant de la formation intégrale de
l'Homme
( l' Hôtel Lambert et le Prince Adam J. Czartoryski diplomate
éminent, y a joué un rôle non
négligeable sur le plan politique et culturel comme Président du
Comité de la Bibliothèque ).

Mention a été faite de l''arrivée d'une Délégation officielle du
Président de Pologne qui avait
pour mission "d'Etudier les diverses aspects de la culture de la
POLONIA".
Grande nouvelle pour les milieux d'émigrés, car jusqu'ici ;
l'émigration polonaise était tenue
pour quantité négligeable et mal vue par le gouvernement communiste
et de gauche. (Reste Ă
voir comment ce projet , louable en principe, va se développer et
quelle orientation il prendra
Donc prudence et circonspection sont de mise

L'orchestre joua quelques Cantiques et nous avons tous chanté en
choeur.
Après quoi deux Ballades de Mickiewicz furent récitées et jouées
sur la scène par des jeunes
"Switez"notamment.
Après quoi, affamés, nous sommes allés voir du côté du buffet
pour nous restaurer quelque peu,
La musique changea de régistre – les jeunes voulaient danser Ă
leur façon,
La soirée s'est donc terminée de manière joyeuse
Grand Merci aux organisateurs et bonne et heureuse année !!

Marie L.

TECZKA NR 139/ II NAPISALI DO NAS

Przepraszamy za powiedzmy "ciszę w eterze", którą spowodowały okoliczności fatalnej sytuacji w poznańskiej kulturze.
Trudno powiadamiać świat o przedsięwzięciach artystycznych i twórczych gdy faktyczni ludzie kultury są marginalizowani, a jakiekolwiek wydarzenia wynikające wyłącznie z urzędniczych "konkursów ofert", są powodem kontrowersji co do zasadności ich finansowania
i przekazywanych na nie wielkości kwot, jak choćby festiwal filmowy Jana A.P. Kaczmarka (3mil/zł) gdzie przedstawiciele mediów byli zbywani lub wypraszani z uczestnictwa w wyniku czego między innymi wiceprezydent miasta do spraw kultury i oświaty wspaniałomyślnie podał się do dymisji. POZNAŃSKI KONGRES KULTURY władze postanowiły zniszczyć (marszałek wielkopolski, prezydent miasta) w wyniku czego rozwiązał się komitet organizacyjny, a zastępczym Forum Kultury poznańskiej - zawładnęły persony ze służb i wybrały się na "radę kultury Poznania". TAM SKANDAL ZA skandalem!
Jest na bardzo przykro, również z powodu nie otrzymywania i braku środków na drukowanie stowarzyszeniowej gazety APOGEUM, druk katalogów z wystaw dzieł sztuki Międzynarodowego Artystycznego Stowarzyszenia Tradycji Regionalnych i Narodowych "WIELKOPOLSKA" Poznań - Unia Europejska, które tego roku obchodzi jubileusz pięciolecia. Władze nadal nie przekazały stowarzyszeniu obiektu na nową siedzibę, po utracie w 2008 roku biura i sceny w dawnym kinie Olmpia.
W obliczu zamarznięcia ponad 100-ludzi wykluczanych ze społeczeństwa przez i nihilistyczne przestępcze procedery urzędników MOPR (polskiego socjalu) i władze w Polsce, podejmujemy starania wraz z Radiem Merkury, ratowania poety - Mariana Karwackiego. (Materiał dźwiękowy i wpisy słuchaczy dostępny na GOOGLE - radio merkury marian karwacki "Poezją trudno się najeść").
Szczerze mówiąc, tragiczna śmierć i niepojęte wręcz jej okoliczności, patologiczna atmosfera wokół Violetty Villas obdarowanej przez naturę - Najpiękniejszym i Największym Głosem o który nikt nigdy adekwatnie nie zadbał - to klęska aspektów kultury o międzynarodowym rozmiarze i całkowitej klęsce kultury i mentalności w Rzeczypospolitej Polskiej. Ten FAKT sponiewierania i bezczeszczenia również po śmierci, niepowtarzalnej - samorodnej osobowości w świecie artystycznym, zaprzeczył sensowi grudniowych świąt i witania "nowego roku?", tym bardziej, że we wrześniu i dwa dni przed śmiercią 2011 roku w czasie pobytu w Lewinie Kłodzkim nie udało się nam do artystki dostać.


Wartymi odnotowania wartościowymi koncertami w styczniu były: spektakl w sali poznańskiej DĄBRÓWKI, Barbary Jędrychowskiej - poświęcony Hance Ordonównie. Barbara wykonuje piosenki z repertuaru ORDONKI do akompaniamentu fortepianisty oraz skrzypka i opowiada o jej życiu twórczym i artystycznym, znaczących faktach historycznych, przytacza anegdoty. Wcześnie nagraną płytę przez Barbarę z tymi piosenkami przekazałem Szanownej Pani Jadwidze - Sekretarz CK NORWID.

Równie Niezapomniane doznania artystyczne w pamięci publiczności, która 16 i 17 stycznia 2012 roku wypełniła wszystkie miejsca wraz z dostawkami w Auli Uniwersytetu Adama Mickiewicza - słynącej z doskonałych walorów akustycznych - odbył się Koncert Noworoczny w którego drugiej części wystąpił "niedościgniony" wirtuoz skrzypiec Miklosz Deki Czureja - Król Czardasza. (Koncert zarestrowano i zamieszczono w wersji elektronicznej na stronie GOOGLE: uam retransmisje koncert noworoczny. Zachęcam do zapoznania się z materiałem.)

Przeuroczy i w swojskiej atmosferze odbył się benefis Poety, Satyryka - Lecha Konopińskiego w poznańskim Klubie Osiedlowym KRĄG. Jubilatowi, który debiutował oficjalnie w 1954 roku, towarzyszyli na scenie satyrycy i koledzy poeci, dziennikarze oraz przyjaciele wraz z Kapelami Miejskimi z Województwa Wielkopolskiego. Imprezie nadano tytuł "Grajcie z nami kapelami... dla Leszka" oraz zadebiutowała piosenka skomponowana na futbolowe Euro w Poznaniu. To kolejna pozycja w bogatym dorobku MISTRA SŁOWA i PIÓRA - autora również wielu książek (starannie opracowanych i przygotowanych pod każdym względem) dla dzieci i młodzieży, jak i widowisk telewizyjnych.
Fragmenty zamieszczono na stronie internetowej GOOGLE -klub osiedlowy krąg.

Pozdrawiając Panią oraz wszystkich, po tamtej normalniejszej stronie Europy, życzymy owocnej atmosfery i zadowoleń z działalności. Arkadiusz i Joanna.

TECZKA NR 139/ II RECENZJE

ARION QUARTET

Bardzo sympatyczny , młody Zespól z Katowic pojawił się w Paryżu
i wystąpił w siedzibie Polskiej Akademii Nauk przy Lauriston.
Czterej absolwenci Akademii Muzycznej im: Karola Szymanowskiego w Katowicach
utworzyli własny Zespól w 2008 roku. Uprawiają muzykę klasyczną i współczesną
; Wszyscy graja na saksofonach dobranych i ustawionych odpowiednion na estradzie.
Oklaskom nie było końca i musieli 4-krotnie bisowac!!
Udało się nam wykonać zdjęcie w zaciszu gabinetu Dyrektora P.A.N.
; ale nie jest ono ,niestety najlepsze. Widać jednak jaki to sympatyczny zespól.
Życzymy im wielu dalszych występów z takim samym powodzeniem.
Redakcja "TECZKI" 25.II.12

TECZKA NR 139/ II ROZMOWY

Stanisław Ackerman

Zapętlony”

Stanisław Ackerman ma osiemdziesiąt lat, lecz żaden z niego senior. Chodzi stanowczo i tak rześko, żeby nikt go nie dogonił. Każdy krok stabilizuje laską, która wrosła w jego ciało. Tupie nią niczym herold przed wejściem monarchy. Gdy przedłuża nią rękę, żąda ciszy... Gdy robi z niej śmigło – wyraża zadowolenie. Zerka przy tym w niebo, lecz nie szuka w nim Boga, a siebie samego. Zapomnianego Pana przestworzy.

W środowe przedpołudnie Stanisław Ackermana zatrzymuje się przy każdej napotkanej osobie na lotnisku. Ucina pogawędkę, tupie chwilę laską, ale zanim odejdzie, zapatrzy się w oczy tak głęboko, jak tylko zdoła. Chce poczuć w nich przeszłość – tę, gdy miał u stóp cały świat. W niej czuje się jak w domu, bo dziś jest tylko wwąskim przedpokoju.

Trudno nadążyć za Ackermanem. Problem z tempem kroków ma nawet syn jednego z młodych pilotów, który pobiegł za nim po płycie lotniska z książką o lotnictwie sportowym. Zapewne po autograf. Mowa w niej o osiągnięciach w akrobacji lotniczej. Wyniki Stanisława Ackermana pojawiają się w niej kilkukrotnie.

W roku 1960 mistrz Polski w akrobacji samolotowej oraz zdobywca 21. miejsca na Mistrzostwach Świata w Bratysławie. Później dwa lata z rzędu – trzeci w kraju. Węgry, Budapeszt i kolejna walka o tytuł najlepszego pilota na świecie – tym razem pozycja 11. Po tych zawodach nazwisko Ackermana rozpływa się, znika.

Co za głupota! Przecież to w latach 50. a nie 60. osiągałem najwięcej – wypala pilot. – O tym mogliby napisać! Nie ma tego? Może to drugie wydanie książki… W pierwszym muszę być.

4 godziny w 15 minut

Nad lotniskiem roztaczają się burzowe chmury. Sine niebo budzi w Ackermanie grozę. Przypomina sobie walkę w szybowcu o pierwszy diament do złotej odznaki (najwyższego odznaczenia w lotnictwie cywilnym). Aby go zdobyć, musi bez maski tlenowej wejść na wysokość 5000 tysięcy metrów. Wyżej się nie da, bo człowiek nie ma już czym tam oddychać. Ackerman startuje i po chwili widzi, jak z daleka nadciągają granatowe chmury. Nie wie, że zaraz Polską wstrząśnie chyba największa burza lat 50. Wysokość 5 tys. m. pokonuje bez przeszkód. Osiąga ją w niecały kwadrans. Wznosi się z prędkością 45 m/s. Tak szybko latają tylko odrzutowce. Po pokonaniu 5 tys. m wpada w burzę. Traci kontrolę nad maszyną. Burza niesie go w nieznane. Bezsilny patrzy na wysokościomierz – 7,5 tys. m. Mija granicę śmierci o 2,5 km. W tej samej chwili traci noszenie. Burza wypluwa go z centrum. Do tej pory starcza mu tlenu. Wznosił się tak szybko, że jego resztki pozwalają mu oddychać. Jednak grad (wielkości kurzego jaja) niszczy kabinę szybowca i uderza Ackermana w prawe oko. Pilot traci przytomność na 5 tys. m. Budzi się 2 km przed ziemią ze śniegiem w kabinie.

– W górze pożegnałem się ze światem. Przed katastrofą mignęła mi tylko zieleń drzew – opowiada.

Lot trwa 29 minut. Ackerman rozbija się na podwórku czyjegoś gospodarstwa. Jego właściciele wyciągają go z szybowca i kładą w swoim domu. Pilot wyrywa się i ucieka.

– Podbiegam do maszyny, wyciągam barograf (urządzenie rejestrujące ciśnienie na danej wysokości). Słyszę: tyk, tyk, tyk… Działa! Mam swój wynik – krzyczy. – Każę tym ludziom dzwonić do Aeroklubu Pomorskiego i powiedzieć, żeby ktoś stamtąd przyjechał po mnie. A gospodarze, że oszalałem. Wykręcili numer na pogotowie i mówią: spadł u nas pilot z nieba, puchnie i zwariował! Ackerman patrzy na dyplom, w którym Międzynarodowa Federacja Lotnicza (FAI) gratuluje mu diamentu. Czyta go jak swój wyrok śmierci, bo w trakcie tego lotu miał zginąć 5 razy. W niedalekiej przyszłości Stanisław Ackerman otrzymuje drugi diament do złotej odznaki. Jest wówczas prawdopodobnie pierwszą i najmłodszą osobą na globie, która zdobywa to odznaczenie. Zdarza się, że wielu doświadczonych pilotów nie ma nawet złota.

Gówniarz na szczycie

Ackerman wykręca laską śmigło. Przypomina sobie, jak zagrał na nosie wszystkim pilotom świata, rzucając się na dotąd nieosiągalne zadanie. FAI uznaje trasę trzystukilometrowego trójkąta (figury, po bokach której porusza się pilot) za niewykonalną. Nikt nie potrafi ukończyć wyzwania. Zebrani w Paryżu mistrzowie świata lotnictwa żądają usunięcia tej figury z planu lotów. To jednak pobudza ambicję młodego pilota.

21-letni Ackerman pokonuje długość trójkąta. Ustanawia rekord świata. – Nie chciałem lecieć, ale namówił mnie inny szybownik. Byłem gówniarzem. Po trójkącie skończyłem raczkować. A mówili, że jest NIEWYKONALNY! Nie byle co, no nie? – odpowiada sam sobie.

Aeroklub Pomorski nosi imię gen. Stanisława Skalskiego. Patron toruńskiego lotniska walczył w bitwie powietrznej o Anglię. Dowodził dywizjonem 306 i 316. Każdy pilot zna jego osiągnięcia i liczbę zestrzelonych samolotów. Ackerman jest czwartą osobą w życiu Skalskiego, która mówi do niego na „ty”. Przypomina sobie, jak własne sukcesy pieczętowali szklaneczkami whisky. Jeden chwalił drugiego za historię, drugi wierzył w pierwszego i jego przyszłość.

Najlepszy pilot-strzelec II wojny światowej nie kryje uczuć względem Ackermana.

– Kiedyś powiedział do mnie: „Akuś, gdybyś ty urodził się chociaż 20 lat wcześniej… Byśmy w Anglii we dwójkę wszystkie niemieckie myśliwce zestrzelili!”.

Po kryjomu w NRD

Laska wypada Ackermanowi z ręki. Jej brak go paraliżuje. Stoi i milczy. Szybko ją podnosi, energicznie wymachuje i przywraca krążenie swoich opowieści.

Pewnego dnia otrzymuje ofertę objęcia posady trenera kadry Polski. Przygotowuje pilotów do mistrzostw świata w akrobacji samolotowej. Długo nie cieszy się stanowiskiem. Wylatuje za niesubordynację, czyli za to, co zawsze – za zbyt długi język.

– Wciskam do łba tym urzędasom z Aeroklubu PRL, że jednego faceta nie dopuszczę do mistrzostw. Jest za głupi na pilota i tyle! Zaraz wypieprzyli mnie ze stanowiska. Pilot odgrywa się państwu. Ucieka do NRD i tam kopie dół, w który ma wpaść Polska Ludowa. I wpada. Ackerman ma tydzień na wytrenowanie niemieckiego pilota Ervina Bleski.

– Kto zdobywa tytuł mistrza, mówić nie muszę – rzuca i odwraca się na pięcie.

Znika w alei drzew, machając laską na lewo i prawo.

Lustrzana śmierć

Ackerman wyraźnie zadowolony kołysze laską. W myślach słyszy oklaski publiczności. Już przeniósł się na lotnicze Mistrzostwa Świata w Lesznie z 1958 r. Z Tadeuszem Śliwakiem, kilkukrotnym mistrzem Polski w akrobacji szybowcowej, Ackerman trenuje w chmurach figurę, o której nie słyszał świat pilotów. Po pół roku pokazują ją w Lesznie. Publiczność przeciera oczy na widok dwóch szybowców lecących naprzeciwko siebie, które następnie wzbijają się w górę i w pionie kontynuują lot. Nikt nie spodziewa się tego, co za chwilę nastąpi. Nikt też nie wykona tego w przyszłości. Widownia wstrzymuje oddech, gdy dostrzega, że maszyny, tworzące swe lustrzane odbicia, zbliżają się do siebie. Dyrektor imprezy już wie, że powinien odebrać pilotom licencję za ten szaleńczy pokaz. Nie chce trupów. Omal nie mdleje, widząc, jak szybowce Ackermana i Śliwaka na końcu figury… dotykają się kołami. Wykonawcy „lustrzanki” lądują. Publiczność nie pozwala im wyjść z maszyn. Niosą ich razem z szybowcami pod trybuny. Piloci idą do organizatora mistrzostw. Chcą oddać mu swoje licencję.

Zabierzcie mi te papierki sprzed twarzy i cieszcie się, że w ogóle żyjecie. Wy jesteście pieprzonymi kamikaze! – wyrzuca im dyrektor.

Niech się boją

Kilka razy próbowano Ackermana ukarać za jego niechęć do komunizmu. Nie pomogło więzienie, porwanie, ani wojsko. Po wypowiedzianych przez niego słowach „Katyń to wina bolszewików, nie Niemców”, zapada wyrok – zsyłka na Syberię. Od wywózki ratuje go przypadkowo poznany ubek z działu lotnictwa. Partia wyłapuje moment i zaraz chce Ackermana resocjalizować. Ten odmawia. Widmo Syberii niczego go nie uczy. Władza czerwieni się ze złości. Ostatecznie postanawia: szaleńca nam nie potrzeba.

W końcu system dał mi święty spokój. Komuniści uważali, że jeśli zwerbują do siebie Ackermana, to on rozwiąże im ugrupowanie razem z całym jego zarządem. Tu się akurat nie mylili, bo rozpierdoliłbym każdą partię.

Mr. Bread – Pan Chleb

Ackerman lata do Afryki przez 17 lat. W Sudanie, Egipcie i Etiopii spryskuje samolotem uprawy. Ratuje w ten sposób życie wioskom, bo gdy jednego dnia zjawi się w niej szarańcza, miejscowość następnego dnia umiera. Pilot nie może patrzeć na Addis Abebę pogrążoną w głodzie. Nie przepada za cesarzem Hajle Sellasje, którego czasami mija na uroczystościach. Mieszka w hotelu. Co dzień dostaje kilka bochenków chleba. Chowa je w reklamówce i wychodzi z nimi na ulicę. Tam czekają na każdym skrzyżowaniu głodne dzieci.

– "Widok maluchów, które szukały jedzenia na śmietnikach, przerażał mnie. Więc zanosiłem im bochenki chleba. One co dzień wyczekiwały tego momentu. Jak widziały, że idę, piszczały z radości: Hej, Mr. Bread nadchodzi!"

Stanisław Ackerman rozgląda się po swoim domu. Jego wzrok zatrzymuje stojący na szafie przedmiot – statuetka z brązu w kształcie wieży. To nagroda za zwycięstwo w warszawskich zawodach akrobacji lotniczej. Waży 10 kg i przedstawia na każdej ścianie większość dyscyplin sportowych. Lotnictwo znajduje się u szczytu statuetki.

    • Nawet nie pokażę panu tej nagrody. Nie mam siły, by ją uradzić. Nie mam siły… – urywa osiemdziesięcioletni pilot.

Łukasz Pilip