Stanisław Ackerman
„Zapętlony”
Stanisław Ackerman ma osiemdziesiąt lat, lecz żaden z niego senior. Chodzi stanowczo i tak rześko, żeby nikt go nie dogonił. Każdy krok stabilizuje laską, która wrosła w jego ciało. Tupie nią niczym herold przed wejściem monarchy. Gdy przedłuża nią rękę, żąda ciszy... Gdy robi z niej śmigło – wyraża zadowolenie. Zerka przy tym w niebo, lecz nie szuka w nim Boga, a siebie samego. Zapomnianego Pana przestworzy.
W środowe przedpołudnie Stanisław Ackermana zatrzymuje się przy każdej napotkanej osobie na lotnisku. Ucina pogawędkę, tupie chwilę laską, ale zanim odejdzie, zapatrzy się w oczy tak głęboko, jak tylko zdoła. Chce poczuć w nich przeszłość – tę, gdy miał u stóp cały świat. W niej czuje się jak w domu, bo dziś jest tylko wwąskim przedpokoju.
Trudno nadążyć za Ackermanem. Problem z tempem kroków ma nawet syn jednego z młodych pilotów, który pobiegł za nim po płycie lotniska z książką o lotnictwie sportowym. Zapewne po autograf. Mowa w niej o osiągnięciach w akrobacji lotniczej. Wyniki Stanisława Ackermana pojawiają się w niej kilkukrotnie.
W roku 1960 mistrz Polski w akrobacji samolotowej oraz zdobywca 21. miejsca na Mistrzostwach Świata w Bratysławie. Później dwa lata z rzędu – trzeci w kraju. Węgry, Budapeszt i kolejna walka o tytuł najlepszego pilota na świecie – tym razem pozycja 11. Po tych zawodach nazwisko Ackermana rozpływa się, znika.
– Co za głupota! Przecież to w latach 50. a nie 60. osiągałem najwięcej – wypala pilot. – O tym mogliby napisać! Nie ma tego? Może to drugie wydanie książki… W pierwszym muszę być.
4 godziny w 15 minut
Nad lotniskiem roztaczają się burzowe chmury. Sine niebo budzi w Ackermanie grozę. Przypomina sobie walkę w szybowcu o pierwszy diament do złotej odznaki (najwyższego odznaczenia w lotnictwie cywilnym). Aby go zdobyć, musi bez maski tlenowej wejść na wysokość 5000 tysięcy metrów. Wyżej się nie da, bo człowiek nie ma już czym tam oddychać. Ackerman startuje i po chwili widzi, jak z daleka nadciągają granatowe chmury. Nie wie, że zaraz Polską wstrząśnie chyba największa burza lat 50. Wysokość 5 tys. m. pokonuje bez przeszkód. Osiąga ją w niecały kwadrans. Wznosi się z prędkością 45 m/s. Tak szybko latają tylko odrzutowce. Po pokonaniu 5 tys. m wpada w burzę. Traci kontrolę nad maszyną. Burza niesie go w nieznane. Bezsilny patrzy na wysokościomierz – 7,5 tys. m. Mija granicę śmierci o 2,5 km. W tej samej chwili traci noszenie. Burza wypluwa go z centrum. Do tej pory starcza mu tlenu. Wznosił się tak szybko, że jego resztki pozwalają mu oddychać. Jednak grad (wielkości kurzego jaja) niszczy kabinę szybowca i uderza Ackermana w prawe oko. Pilot traci przytomność na 5 tys. m. Budzi się 2 km przed ziemią ze śniegiem w kabinie.
– W górze pożegnałem się ze światem. Przed katastrofą mignęła mi tylko zieleń drzew – opowiada.
Lot trwa 29 minut. Ackerman rozbija się na podwórku czyjegoś gospodarstwa. Jego właściciele wyciągają go z szybowca i kładą w swoim domu. Pilot wyrywa się i ucieka.
– Podbiegam do maszyny, wyciągam barograf (urządzenie rejestrujące ciśnienie na danej wysokości). Słyszę: tyk, tyk, tyk… Działa! Mam swój wynik – krzyczy. – Każę tym ludziom dzwonić do Aeroklubu Pomorskiego i powiedzieć, żeby ktoś stamtąd przyjechał po mnie. A gospodarze, że oszalałem. Wykręcili numer na pogotowie i mówią: spadł u nas pilot z nieba, puchnie i zwariował! Ackerman patrzy na dyplom, w którym Międzynarodowa Federacja Lotnicza (FAI) gratuluje mu diamentu. Czyta go jak swój wyrok śmierci, bo w trakcie tego lotu miał zginąć 5 razy. W niedalekiej przyszłości Stanisław Ackerman otrzymuje drugi diament do złotej odznaki. Jest wówczas prawdopodobnie pierwszą i najmłodszą osobą na globie, która zdobywa to odznaczenie. Zdarza się, że wielu doświadczonych pilotów nie ma nawet złota.
Gówniarz na szczycie
Ackerman wykręca laską śmigło. Przypomina sobie, jak zagrał na nosie wszystkim pilotom świata, rzucając się na dotąd nieosiągalne zadanie. FAI uznaje trasę trzystukilometrowego trójkąta (figury, po bokach której porusza się pilot) za niewykonalną. Nikt nie potrafi ukończyć wyzwania. Zebrani w Paryżu mistrzowie świata lotnictwa żądają usunięcia tej figury z planu lotów. To jednak pobudza ambicję młodego pilota.
21-letni Ackerman pokonuje długość trójkąta. Ustanawia rekord świata. – Nie chciałem lecieć, ale namówił mnie inny szybownik. Byłem gówniarzem. Po trójkącie skończyłem raczkować. A mówili, że jest NIEWYKONALNY! Nie byle co, no nie? – odpowiada sam sobie.
Aeroklub Pomorski nosi imię gen. Stanisława Skalskiego. Patron toruńskiego lotniska walczył w bitwie powietrznej o Anglię. Dowodził dywizjonem 306 i 316. Każdy pilot zna jego osiągnięcia i liczbę zestrzelonych samolotów. Ackerman jest czwartą osobą w życiu Skalskiego, która mówi do niego na „ty”. Przypomina sobie, jak własne sukcesy pieczętowali szklaneczkami whisky. Jeden chwalił drugiego za historię, drugi wierzył w pierwszego i jego przyszłość.
Najlepszy pilot-strzelec II wojny światowej nie kryje uczuć względem Ackermana.
– Kiedyś powiedział do mnie: „Akuś, gdybyś ty urodził się chociaż 20 lat wcześniej… Byśmy w Anglii we dwójkę wszystkie niemieckie myśliwce zestrzelili!”.
Po kryjomu w NRD
Laska wypada Ackermanowi z ręki. Jej brak go paraliżuje. Stoi i milczy. Szybko ją podnosi, energicznie wymachuje i przywraca krążenie swoich opowieści.
Pewnego dnia otrzymuje ofertę objęcia posady trenera kadry Polski. Przygotowuje pilotów do mistrzostw świata w akrobacji samolotowej. Długo nie cieszy się stanowiskiem. Wylatuje za niesubordynację, czyli za to, co zawsze – za zbyt długi język.
– Wciskam do łba tym urzędasom z Aeroklubu PRL, że jednego faceta nie dopuszczę do mistrzostw. Jest za głupi na pilota i tyle! Zaraz wypieprzyli mnie ze stanowiska. Pilot odgrywa się państwu. Ucieka do NRD i tam kopie dół, w który ma wpaść Polska Ludowa. I wpada. Ackerman ma tydzień na wytrenowanie niemieckiego pilota Ervina Bleski.
– Kto zdobywa tytuł mistrza, mówić nie muszę – rzuca i odwraca się na pięcie.
Znika w alei drzew, machając laską na lewo i prawo.
Lustrzana śmierć
Ackerman wyraźnie zadowolony kołysze laską. W myślach słyszy oklaski publiczności. Już przeniósł się na lotnicze Mistrzostwa Świata w Lesznie z 1958 r. Z Tadeuszem Śliwakiem, kilkukrotnym mistrzem Polski w akrobacji szybowcowej, Ackerman trenuje w chmurach figurę, o której nie słyszał świat pilotów. Po pół roku pokazują ją w Lesznie. Publiczność przeciera oczy na widok dwóch szybowców lecących naprzeciwko siebie, które następnie wzbijają się w górę i w pionie kontynuują lot. Nikt nie spodziewa się tego, co za chwilę nastąpi. Nikt też nie wykona tego w przyszłości. Widownia wstrzymuje oddech, gdy dostrzega, że maszyny, tworzące swe lustrzane odbicia, zbliżają się do siebie. Dyrektor imprezy już wie, że powinien odebrać pilotom licencję za ten szaleńczy pokaz. Nie chce trupów. Omal nie mdleje, widząc, jak szybowce Ackermana i Śliwaka na końcu figury… dotykają się kołami. Wykonawcy „lustrzanki” lądują. Publiczność nie pozwala im wyjść z maszyn. Niosą ich razem z szybowcami pod trybuny. Piloci idą do organizatora mistrzostw. Chcą oddać mu swoje licencję.
– Zabierzcie mi te papierki sprzed twarzy i cieszcie się, że w ogóle żyjecie. Wy jesteście pieprzonymi kamikaze! – wyrzuca im dyrektor.
Niech się boją
Kilka razy próbowano Ackermana ukarać za jego niechęć do komunizmu. Nie pomogło więzienie, porwanie, ani wojsko. Po wypowiedzianych przez niego słowach „Katyń to wina bolszewików, nie Niemców”, zapada wyrok – zsyłka na Syberię. Od wywózki ratuje go przypadkowo poznany ubek z działu lotnictwa. Partia wyłapuje moment i zaraz chce Ackermana resocjalizować. Ten odmawia. Widmo Syberii niczego go nie uczy. Władza czerwieni się ze złości. Ostatecznie postanawia: szaleńca nam nie potrzeba.
– W końcu system dał mi święty spokój. Komuniści uważali, że jeśli zwerbują do siebie Ackermana, to on rozwiąże im ugrupowanie razem z całym jego zarządem. Tu się akurat nie mylili, bo rozpierdoliłbym każdą partię.
Mr. Bread – Pan Chleb
Ackerman lata do Afryki przez 17 lat. W Sudanie, Egipcie i Etiopii spryskuje samolotem uprawy. Ratuje w ten sposób życie wioskom, bo gdy jednego dnia zjawi się w niej szarańcza, miejscowość następnego dnia umiera. Pilot nie może patrzeć na Addis Abebę pogrążoną w głodzie. Nie przepada za cesarzem Hajle Sellasje, którego czasami mija na uroczystościach. Mieszka w hotelu. Co dzień dostaje kilka bochenków chleba. Chowa je w reklamówce i wychodzi z nimi na ulicę. Tam czekają na każdym skrzyżowaniu głodne dzieci.
– "Widok maluchów, które szukały jedzenia na śmietnikach, przerażał mnie. Więc zanosiłem im bochenki chleba. One co dzień wyczekiwały tego momentu. Jak widziały, że idę, piszczały z radości: Hej, Mr. Bread nadchodzi!"
Stanisław Ackerman rozgląda się po swoim domu. Jego wzrok zatrzymuje stojący na szafie przedmiot – statuetka z brązu w kształcie wieży. To nagroda za zwycięstwo w warszawskich zawodach akrobacji lotniczej. Waży 10 kg i przedstawia na każdej ścianie większość dyscyplin sportowych. Lotnictwo znajduje się u szczytu statuetki.
Nawet nie pokażę panu tej nagrody. Nie mam siły, by ją uradzić. Nie mam siły… – urywa osiemdziesięcioletni pilot.
Łukasz Pilip
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz