wtorek, 22 grudnia 2009

ARTYŚCI STAMTĄD I STĄD

MARIAN JĘDRZEJEWSKI


Z albumu "Samotność w mieście"- wydanego przez Muzeum Sląskie w Katowicach, w 2009 r. i opatrzonego wstępem przez
dyrektora tegoż, p. Leszka Jodlińskiego.Natrafiłam na tę wystawę, będąc we wrześniu na Sląsku z Forum Dziennikarzy.
Zachwyciła mnie subtelność i doskonałość rysunku. Nigdy nie przypuszczałam, że linoleum może być tak świetnym mate-
riałem dla artystycznej pracy.
Marian Jędrzejewski, urodzony w Chorzowie w 1937 roku, był z zawodu ślusarzem i pracował wiele lat w Hucie "KOSCIUSZKO".
Sztuki Linorytu nauczył się w pracowni graficznej Katowickiego Ogniska Plastycznego. prowadzonej przez Stefana Suberlaka,
wielkiego artystę i pedagoga. Jego twórczość, zaliczaną do sztuki samorodnej, przedstawił Alfred Ligocki w książce p.t.
"ARTYSCI DNIA SIÓDMEGO"(Katowice, 1971). Linoryty M.Jędrzejeyskiego jako temat mają miasto.
/Users/casimireditionscasimirlegrand/Pictures/iPhoto Library/2010/01/21/ scan à plat 2000 TH. 15.jpeg/Users/casimireditionscasimirlegrand/Pictures/iPhoto Library/2010/01/21/ scan à plat 2000 TH. 14.jpeg
-----
RYSZARD STYJEC wystawial swoje obrazy w Panstwowej Galerii Sztuki w Sopocie, a prezentowany tu obraz jest prywatną
własnością. Bardzo subtelny rysunek, fantazyjny temat stanowią o uroku tego malarstwa .
Obraz "NA HUSTAWCE" powstał w 1990 roku.

foto /Users/casimireditionscasimirlegrand/Pictures/iPhoto Library/2010/01/21/ scan à plat 2000 TH. 14.jpeg
/Users/casimireditionscasimirlegrand/Pictures/iPhoto Library/2010/01/21/ scan à plat 2000 TH. 15.jpeg

TECZKA 113 Styczeń 2010



SPIS TRESCI:

1/ OD REDAKCJI.

2/ ARTYKUŁY:

3/SPOTKANIA:

4/ROZMOWY:

5/RECENZJE:

6/SPRAWY TEATRU:

7/ZAKĄTEK POETÓW:

8/ARTYSCI STAMTĄD I STĄD:

8/KRONIKA KULTURALNA :

9/NAPISALI DO NAS :

poniedziałek, 21 grudnia 2009

SPOTKANIA ( Nr 112/ grudzien 2009.)

HISTORYCY POLSCY Z I.P.N. W DOMU KOMBATANTA W PARYZU.



Na zaproszenie Związku Kombatantów Polskich,odbylo się w Domu Kombatanta spotkanie z dwoma historykami IPN przybyłymi z Warszawy. Jeden z nich - Jacek Pawłowicz, zaprezentował swoją pracę o Rotmistrzu Witoldzie Pileckim. Drugi - Tomasz Łabuszewski książkę: „Zbrojne podziemie niepodległościowe 1944–1953 wybór czy konieczność”.
Na zakończenie pokazano film pt. " Słowo Honoru" - dotyczący ruchu 'Wolność i Niezawisłość' (WIN) po wojnie. Niestety, autorzy odwiedzili poprzednio Liceum Montaigne w Paryżu i zostawili tam przywiezione publikacje dla młodzieży. Wspomniane książki można oczywiście zakupić w IPN w Kraju.
Prezentowana książka Jacka Pawłowicza otrzymała w Polsce nagrodę czytelników drugiej edycji konkursu "Książka Historyczna Roku".


------------------------------------------------------------------------------------



9 grudnia 2009 odbyło się w bibliotece polskiej kolokwium p.t. "Janusz Korczak et les droits de l'enfant; tout reste a'faire".
Organizatorami jego były: Towarzystwo Historyczno - Literackie, oraz francuskie stowarzyszenie imienia Janusza Korczaka. W zastępstwie prezesa THL Piotra Zaleskiego kolokwium otworzył pan Witold Zahorski. Ze strony francuskiej zaś pan B. Lathuillere, prezesfrancuskiego stowarzysznia.
Pani Dominique Versini, obrońca dzieci, wprowadziła zebranych w tematykę dnia.
Kollokwium obejmowało cztery działy:
- Dziedzictwo po Januszu Korczaku
- Słowo dzieci (Okrągły stół)
- Kierunki wyznaczające przyszłość a system pedagogiczny Janusza Korczaka dziś.
- Konieczność stworzenia pedagogicznego modelu wg. Korczaka dziś.
- Konieczność wprowadzenia pedagogiki społecznej ( referat wygłoszony przez L. Ott)
- Synteza i zakmnięcie obrad.
Imprezę toważysząca stanowiła wystawa przygotowana w drugiej sali Biblioteki Polskiej trwająca do 19 grudnia.
Podajemy na zakończenie anonimowy tekst tyczący sytuacji dzieci i młodierzyw czasie obecnym - ogólnego kryzysu moralnego i potrzeby postępu myśli pedagogicznej. Dziwne, że bardzo mało mówiło się o roli wychowawczej rodziny jeżeli chodzi o ukształtowanie osobowości dziecka! Przesadne też jest wtępne stwierdzzenie, że wszytsko jeszcze jest do zrobienia. (Tout reste a faire)

Kronika Kulturalna



WYSTAWA PT "POLACY NA FRONTACH II -ej WOJNY ŚWIATOWEJ"

Sortir du communisme


La Diversite - forum


czwartek, 17 grudnia 2009

Rozmowy

Rozmowa z Panem Janem Kukuryką


Ojciec pana Jana był chorążym. Przeszedł szkolenie wojskowe w Coetquidan (francuskiej szkole wojskowej w Normandii).Pracował przed wojną w Konsulacie Polskim w Lille, a następnie w Lionie. W 1940 roku, jako patriota,zgłosił się do wojska by bronic' Polski i Francji. Potem działał w Podziemiu w tzw. "wolnej strefie" - w Marsylii, następnie w Ruchu Oporu -"MONICA"[Monceaux les-Mines].
Cecylia i Boleslaw pobrali się w 1935 r. w Lotaryngii. Pan Jan urodził się w 1937r.
Chrzciny odbyły się w Polsce , u dziadków Koprowskich w Kutnie.
W czasie wojny rodzina zamieszkała w St Etienne. Ojciec należał do Związku Polaków
i został aresztowany w 1944 roku przez Gestapo i osadzony w Fort Montluc gdzie szefem był Klaus Barbie. Przebywal tam 6 miesięcy. Zostął wypuszczony i rodzina uciekła do Marsylii. Ojciec poszedł "do Lasu". St Etienne zostało uwolnione latem '45 roku. We Francji trwała walka 2 wywiadów tz.: (komunistycznego i ruchu oporu).
Ojciec pana Jana, Bolesław zwalczał francuską partię komunistyczną i propagandę komunistyczną PRL. Zmarł w wieku 76 lat. Charakterystyczne, ze ponieważ w więzieniu gestapo, był bity po głowie; w miejscach, w których był uderzany miał siwe pasma włosów. Matka zmarła na raka w 1948 roku, kiedy pan Jan miał lat 10 a jego młodszy brat roczek. Matka z zawodu była nauczycielką języka polskiego. Jako młody człowiek pan Jan należał do organizacji KSMP (Katoickie Stoważyszenie Młodierzy polskiej).
Uczęszczał do szkoły regularnej w Metz'u w latach 45-47 do wieku lat 15, po czem przeszedł do Osny do gimnazjum księży Pallotynów. Mając lat 18 podjął pracę wychowawcy w St. Martin de France szkole Oratorianów. Skończył też konserwatorium Rachmaninowa w klasie śpiewu prof. Dolnickiego, do której uczęszczał przez lat 5 jako baryton. Wydał płytę kolęd w Lublinie z zespołem organisty Roberta Grudnia. W Lublinie też poznał swoją przyszłą żonę - Zofie. Przyjaźnił się z rodziną polskiego kompozytora Miłosza Magina. W latach 1960 - 1962 pan Jan brał udział w wojnie w Algerii. Dotychczas pamięta o tragedii żołnierzy algierskich należących do armii francuskiej, których Francuzi pozostawili w Algerii bez broni, i których Algierczycy wymordowali. Pan Jan należy do kombatantów wojny algietskiej, organizacji liczącej 30 tysięcy osób.
Pan Jan Kukuryka otrzymał dnia 15 listopada br. medal kawalerski św. Sylwestra - papieża.
Pan Jan przekazał mi tekst swojego podziękowania z tej okazji, który był wygłoszony 15 listopada 2009 w kościele polskim pw. Wniebowzięcia NMP w Paryżu.

(wstawić zdjęcie)



Podziękowanie Pana Jana wygłoszone w Kościele polskim w Paryżu.


Opracowała: Maria

-------------------------------------------------------------------------------------
(wstawić zdjęcie)

Ks. Michal Klakus pracuje w parafii francuskiej na południu Francji, w Tulonie. Jest z wykształcenia historykiem.
Rozprawę doktorską napisał na temat NSZZ "SOLIDARNOSC" na Górnym Sląsku i obronił ją w tym roku.
W przyszłym roku będzie XXX-lecie powstania "SOLIDARNOSCI " i jego rozprawa zostanie wydana.
Przyjechał do Paryża w poszukiwaniumateriałów do nowej pracy naukowej tyczącej pomocy jakiej Francuzi udzielali
Polsce i Polakom w okresie Stanu Wojennego.(wprowadzonego przez gen. W. Jqruzelskiego nocą w 12/13 grudnia 1981 r.).

Ksiądz M. Klakus poszukuje wszelkich dokumentów dotyczących tej akcji : a więc listów, zdjęć, sprawozdań i tp.
Będzie wdzięczny za przesłanie fotokopii takowych lub spotkanie z osobą która takie dokumenty posiada.
Podajemy więc jego qdres :
Pere Michel KLAKUS - La Maison Paroissiale - 73, rue Victorine - 83000 TOULON
e-mail : mklakus@poczta.onet.pl
tel. 06/07.87.23.18

-----------------
Mając po temu okazję, spotkałam Księdza Michała w Paryżu by porozmawiać o jego pracy naukowej i o sytuacji
Kościoła w Polsce.
POnieważ niedawno( w końcu listopada b.r.) przeczytałam w Gościu Niedzielnym artykuł dot. współpracy parafian
z proboszczem w polskich parafiach (patrz- wypowiedź ks. R. Nowaka z Diecezji Katowickiej) , zapytałam jak się
Ksiadz dr na tę sprawę zapatruje.
- Odpowiedź : We Francji świeccy bardzo dużo pracują dla parafii.( wiadomo, że tu księży brak). W Polsce jest to
nowość.Została wprowadzona przez Sobór Watykański II. U nas część proboszczów jest jeszcze wychowana w duchu przedsoborowym- tzn., że za całość organizacji parafialnej był odpowiedzialny proboszcz i tylko proboszcz.
Druga rzecz - że do 1989r. tj. do upadku komunizmu w Polsce, księży, ze względów uzasadnionych, cechowała
nieufność do świeckich, z powodu oddziaływania Slużby Bezpieczeństwa przez świeckich. Były przecież wypadki,
że osoby współpracujące z księdzem, wpuszczone na probostwo, przygotowywały raporty dla SB o tym co się dzieje.
Z racji moich poszukiwań, znam kilka wypadków, kiedy osoby - bardzo zasłużone dla parafii - w ciągu dnia dla
niej pracowały. a wieczorem pisały do SB raporty o tym co się na niej dzieje. Proboszczowie nawet się nie spodziewali.
Ta nieufność powoli znika - o czym świadczą właśnie powstające na parafiach Ruchy.
Nie możnq widzieć Kościoła w Polsce w kategoriach czarno-białych , że nie ma świeckich, ale trzeba zrozumieć
dlaczego ich nie było. Sytuacja Kościoła we Francji i w Polsce jest jednak troszeczkę inna. We francuskim Kosciele
brakuje księży i choćby z tego powodu znaczną część obowiązków przejęli świeccy.
- Tak jest istotnie.
- W Kosciele polskim - na szczęście - księży nie brakuje i znaczna część obowiązków jest nadal pełniona przez księży.
- Coś słyszałam o spadku powołań w polskich seminariach, ale oczywiście nie wiem czy to jest prawda ?
- Odpowiedź : Mówiąc o spqdku powołań - głównie lansują to media lewicowe.
- A no tak!
- Ksiądz Michał : Natomiast - problem nie dotyczy spadku powołań. Dotyczy spadku przyjęć na studia. Gdyż niż demo-
graficzny, który kilka lat temu był w szkołach podstawowych, przeniósł się do liceum. Lata mijają - więc niż demogra-
ficzny przeniósł się na studia wyższe. Sprawa nie dotyczy więc spadku powołań- tak jakby inne kierunki studiów niż
Wydziały Teologiczne miały nabór normalny , a tylko Wydziały Teologiczne miały mniej powołań . Sprawa dotyczy niżu
demogrqficznego, który wszedł na studia.
- Poprostu . To jest, oczywiście , znaczna różnica! Ksiądz uważa ten tełat za wyczerpany?
- Ksiądz Michał- Nie można się przerażać . W Kościele polskim świeccy też działają.Nie można wpadać w panikę. że
księża w Polsce odrzucają świeckich. Są takie przypadki wynikłe z historii, ale wielu młodych proboszczów widzi
potrzebę zaangażowania świeckich. I już bardziej angażują świeckich.
- Czytując "GOSCIA NIEDZIELNEGO" zauważyłam że jest to chyba pismo młodych księży?
- Ksiądz Michał - Pismo to zostało odnowione od kilku lat . To zależy od redaktora naczelnego. W tym wypadku redaktor
jest młody i przyjął formę GOSCIA NIEDZIELNEGO taką bardzo posoborową, otwarte na różne sprawy.
- GOSC N. pisze o sprawach społecznych i gospodarczych. Bardzo dobre pismo.
Może przejdziemy do dziedziny stosunków między Rządem a KOściołem. W tym artykule p.t. STAN ZAWIESZENIA jest
mowa o Konkordacie. I O TYM. ŻE OD DWÓCH LAT RZĄD NIE ZROBIŁ NIC z tego co przewidywał zawarty .
Ksiądz Michał - Wydaje mi się. we ten rząd jest rządzony przez sondaże.Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale
wydaje mi się. że ten rząd jest rządzony przez sondaże wyborcze. Każda decyzja ma swoich przeciwników i popierających. Natomiast ten rząd balansuje , żeby zachować wysokie sondaże wyborcze. A na to by zachować wysokie sondaże nie
podejmuje się decyzji niepopularnych.
- Czy on wogóle jakieś decyzje podejmuje? Ja odnoszę wrażenie, że on wogóle nic nie robi. Np. sprawa Stoczni była
przecież dowodem jakiejś nieumiejętnościm niesprawnościm braku zebrania odpowiednich informacji...To była haniebna sprawa. I rząd przeszedł nad tym tak jakoś,,.
-Ksiądz Michał - To był czas wyborów do Parlamentu Europejskiego.
- Przegrali tę sprawę. Od lat zresztą - bo to nie jest nowa sprawa. Ale słucham - słucham .
- Ksiądz Michał - Jeżeli chodzi o decyzje typu moralnego jak - Aborcja, religia w szkole. Eutanazja - ma swoich
popierających. ale są to decyzje kontrowersyjne.O charakterze moralnym. Według mojego zdania rząd obecny boi się podejmować decyzje żeby nie stracić poparcia. Każda decyzja przynosi plusy czasami w dłuższej perspektywie. Na początku ludzie nie widzą sensu dqnje decyzji. Więc rząd stara się tak balansować, żeby mówić ludziom to co się im podoba w danym czasie. Bez podejmowania konkretnych decyzji.

- Ale to jest chyba najgorsza z polityk jaką można prowadzić w państwie?
- Ksiądz Michał - To jest najgorsza z polityk jaką można prowadzić w wymiarze długofalowym. Stan zawieszenia! Ktoś
kiedyś będzie musiał tę decyzję podjąć. Natomiast obecny rząd nie myśli długofalowo a tylko od wyborów do wyborów.
Czyli jest stan zawieszenia . który trwa rok... dwa lata. Od wyborów do wyborów żeby nie tracić wyborców. Są decyzje,
które są niepopularne na początku, a przynoszą owoce za dwa ..trzy.. cztery lata. Trzeba się wtedy liczyć z tym że w pierwszym roku straci się poparcie, a rząd boi się podejmować takich decyzji, bo to oznacza spadek popularności
teraz.
- Wydaje mi się, że jest to najgorsza z możliwych polityk. Wynika to chyba z tego, że Tusk mierzy do fotela prezydenckiego
i to jest jego główny cel, a wcale nie dobre rządzenie Polską.
- Ksiądz Michał - chodzi o to żeby jego formacja utrzymała się przy władzy, a nie chodzi tu o dobro Polski.I to jest podsta-
wowy cel jego działania. A nie dobro Polski.
Inna rzecz to że czasami niepodejmowanie decyzji sprawia że się mniej szkodzi!
- Postać Tuska jest wdł. mnie negatywna w tym sensie, że działa on zawsze tylko we własnym interesie, ew. w interesie własnej formacji politycznej.
Ksiądz Michał - tak jak zaznaczyliśmy na początku, jest to polityka pod sondaże wyborcze a nie długofalowa. I dlatego nie podejmuje się decyzji.
- Może Ksiądz zechce powiedzieć kilka słów o swojej pracy w Tulonie i o polskich stowarzyszeniach tam działających.
Tam jest pani Marysia Gomez , która, zdaje się, bardzo sprawnie prowadzi swoje stowarzyszenie.
- Ksiądz Michał - Tam jest kilka polskich stowarzyszeń : AMICALE FRANCO-POLONAISE . Odznaczają się też swoją działalnością Kombatanci Polscy , zarówno z Tulonu jak i z Marsylii. Np. Państwo Piotrowscy zorganizowali kilkanaście trans-
portów do Polski jeszcze za komunizmu.
Praca księdza na parafii francuskiej różni się od pracy księdza na parafii polskiej. Fundamentem są spotkania ze świeckimi. Realia francuskie są takie, że do kościoła przychodzi 10 razy mniej niż w Polsce, Raczej są to spotkania w małych grupach. Szukamy możliwości odnowienia parafii. odnowienia kościoła przez wyszukiwanie ludzi, którzy nie chodzą do kościoła by
im mówić o Panu Bogu. Bo we Francji mówienie o Panu Bogu nie jest tematem interesującym. Nie jest tak jak w Polsce.
Jest się za albo przeciw ale się dyskutuje o Panu Bogu. Z wyjątkiem muzułmanów. Jednym ze sposobów są kursy ALPHA,
Wiesza się je tam gdzie chodzą ludzie ochrzczeni - np. przy sklepach.Zqprqsza się ich na spotkania powiązane z kolacją .
Spotkania te mają na celu uświadomienie ludziom, że wiara jest czymś dobrym.. że warto wierzyć bo to jest coś dobrego.
Nie mówi się odrazu, że mają jakieś obowiązki..
- A praca z młodzieżą?
- Jest kilka szkół katolickich. gdzie księża są obecni. Prowadzi się też spotkania przykościelne. Są one niena wzór polskiej katechizacji. Nie do końca. Z jednej strony mówi się o Panu Bogu , odmawia modlitwę, a z drugiej bywa pójście do kina.Czyli
jest to "towarzyszenie"(accompagnement). Trochę w duchu salezjańskim. Jesteśmy po to żeby tym ludziom towarzyszyć w pszukiwaniu prawdy. I dzięki tełu mamy nadzieję, że będą później chodzić do kościoła.

Dziękuję Księdzu za rozmowę . Proszę wybaczyć, że było to trochę znienacka.

wtorek, 15 grudnia 2009

ARTYSCI STAMTAD I STAD :

ARTYSCI STAMTAD I STAD :

ZDZISLAW CYANKIEWICZ:

Był członkiem grupy artystów zwanej "ECOLE DE PARIS".Studia odbył w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, na której w
tym czasie najbardziej rozwinięty był Wydział Malarstwa. a Wydziału Sztuk Stosowanych wogóle nie było.Wydział Archi-
tektury, założony w 1922 roku, zlikwidowano niestety już w 1929 roku. Było to wbrew ogólnym społecznym tendencjom, także artystycznym. zmierzającym do rozszerzenia pola nauczania sztuki o nowe dziedziny mianowicie o "Sztuki Stosowaneś
Odpowiednie Stowarzyszenie - POLSKA SZTUKA STOSOWANA- powstało już w 1901 r. a w 1913" WARSZTATY KRAKOWSKIE".

Zdzisław Cyankiewicz wyjechał do Paryża jako stypendysta Akademii Sztuk Pięknych i tam zastała go wojna. Większość życia spędził w Paryżu.
Tu też zmarł....
Ożeniony z Tien Ting, pianistką i malarką pochodzenia chińskiego.(na zdjęciu)

Rzeźba z brązu patynowanego.( zdj. nr 1)


XXXX



Portret artysty z okresu studiów :
Brał udział w wielu wystawach np. wspólnie z żoną, w wystawie ESPACE ET LUMIERE, w Grand Palais, na której wystawił
obraz kinetyczny grawerowany w stali( współpraca w fr. firmą CeGeDur) a pani Tien Ting FONTANNE. zbudowaną z
pleksiglasu i stali nierdzewnej (współpraca z firmą Uginox).
Oba dzieła otrzymały znakomite oceny.


Obraz abstrakcyjny "Cyana"( pseudonim)

poniedziałek, 14 grudnia 2009

SPOTKANIA

1/ XXVIII-eme UNIVERSITE DE LA COMMUNAUTE FRANCO-POLONAISE .
SON SUJET PRINCIPAL ETAIT " LE RÔLE DE LA POLOGNE DANS LA CHUTE DU COMMUNISME
ELLE S EST TENUE A LA BIBLIOTHEQUE POLONAISE DE PARIS - EN TROIS ETAPES :

a/ le 25 Septembre dans l apres-midi sur le thème de "Regards sur une révolution sans violence "

b/ le 2 Octobre - "L'Annee 1989 en Pologne".

c/ le 9 Octobre - "Aspects internationaux de l'année 1989".



SPOTKANIE Z KSIĘDZEM INFUŁATEM WITOLDEM KIEDROWSKIM 5 XII 2009 DOM KOMBATANTA


czwartek, 10 grudnia 2009

środa, 9 grudnia 2009

ZAKĄTEK POETÓW

ZAKĄTEK POETÓW:

1/ WIECZÓR POETYCKI W GALERII .



W GALERII "AUTREMENT" NA MONTMARTRZE odbył się 27.XI.09 Wieczór Poetycki, w którym uczestniczyły :
pani Jadwiga Dąbrowska prezentująca swój nowy tomik wierszy pt."ZBIORY" , pani Aviva Wiktoria Władkowska,
autorka wstępu do tego tomiku - która przedstawiła go zebranym gościom i odczytała niektóre wiersze, licealista
Louis Adjiman, który bardzo ładnie odczytał kilka wierszy po francusku z poprzedniego tomiku pani Dąbrowskiej
"CONFINS".Organizatorką "Wieczoru "była pani Magdalena Pignard-Bykowska.
Oto jeden z odczytanych wierszy :
SŁOWA :
Przysiadają na progu,
Do drzwi skrobią nocą,
W szparach między belkami
Widzę złote oczy.
Proszą: Wpuść nas.Powrócić
Chcemy na twoją służbę,
Siadając przed kominkiem
Opowieści nowe
Splatać ze srebrnych nitek
Czasu, który upływa,
Swiata co przemija."
---
W Galerii trwała właśnie wystawa Fotogramów pani Ireny ELSTER p.t. "TWARZE POLAKÓW". co stanowiło bardzo
dobre zestawienie z poezją. Pani Elster bardzo dobrze mówiąca po polsku , latem spędziła tydzien w Lailly -en-Val,
polskim domu dla starszych osób, fotografując je i zaprezentowała ich portrety. Wśród nich znaleźli się państwo
Zofia i Kazimierz Romanowiczowie . którzy przez 40 lat prowadzili Księgarnię LIBELLA na Wyspie św,Ludwika w Paryżu.
Była więc okazja do wspomnień o ich działalności kulturalnej i społecznej.

SPRAWY TEATRU:

SPRAWY TEATRU:



1/" L'Echelle à Coulisses"
Jest to bardzo dziwne miejsce ; Od ul; Tolbiac,wchodzi siç w podwôrze,
otwiera drzwi budy stojacej nq srodku i schodzi wdôł. Lokal nie jest ladny : sciany przysloniçte buraczkowymi zaslonami, od lat nie widzialy pędzla. Reflektory umieszczone pod sufitem, świecą zbyt ostro i utrudniają robienie zdjęć.W głębi nieduża scena, jakieś mikrofony, dwa krzesła i po lewej stronie czarny skrzydłowy fortepian.
Dyrektorka tego miejsca, Maria, występuje w bluzie i wytartych jeansach-
stosownie do stylu miejsca. Zapowiada kolejnych Artystów. Jakaś starsza pani siada do
fortepianu i gra jakiś "kawałek" Chopina.
Tego wieczoru najwięcej jest pianistów . Potem ktoś odgrywa scenkę satyryczną.
Bretonczyk śpiewa ładną piosenkę o Morzu. O czymże mógłby innym śpiewać!?
Wszyscy klaszczą przy każdym występie.

Przerwa - w zaimprowizowanym barku można napić się soku z pudełeczek.
I zastanowić się nad sensem istnienia takiej "DZIUPLI".
Koniec pauzy
Maria wkracza na scenę i zapowiada " A teraz wystąpi z programem piosenek STAN RUDNITZ"
W jej głosie słychać zapowiedź czegoś niezwykłego!
Rzeczywiście - ponad 1.5-godzinny występ polsko-francuskiego piosenkarza kończy się burzą oklasków. STAN bisuje !
Tym razem jego Program jest zupełnie przerobiony, choć piosenki mają te same tytuły.

Doszedł też oprócz gitary, na której gra zawsze wierny HERVE. jakiś mały instrument klawiszowy "Musical"(?). którym Stan Rudnitz jest zachwycony i poleca gitarzyście by na nim też zagrał. Istotnie - instrument ma przyjemny dźwięk.
Wieczór konczy się piosenką -
"JE SUIS SANGRA - GENERAL-
JE QUITTE LE FORT DE BELLONCIO.
ET L ENNEMI ARRIVE! -
JE NE SERAI PAS HEROS !-
Tak bywa w wojsku!
A w" Echelle aux Coulisses" ? Akurat odwrotnie- Stan Rudnitz schodzi ze sceny jako tryumfator i chyba najlepszy aktor tego Wieczoru.

Więc jaki jest sens istnienia takiej dziupli? - Dochodzę do wniosku, że stanowi miejsce schronienia osób. mających pewne ambicje artystyczne i bardzo pragnących się gdzieś "zaprodukować".
Jest to więc miejsce społecznie użyteczne. Dawniej było podobno składem jakichś towarów.
Różne ptaki o podciętych skrzydłach mają gdzie nimi pomachać.
Nie dotyczy to akurat STANA, który występował w ciągu kilku lat w wielu paryskich kawiarniach i zawsze z dużym powodzeniem.
Maria.




C'est vraiement un lieu bizarre;
On entre dans la cour du 16, rue Tolbiac,
On ouvre la porte d'une sorte d'édicule
situé au milieu et l'on descend dans la cave
Le lieu n'est guère joli : les murs, recouverts
de draperies rouge betterave,n' ont pas vu le
rouleau de peintre depuis des années.
L eclairage, trop fort, rend difficile le travail
du photographe, En bas de la salle une scene, un micro,
deux chaises et, sur la droite,un piano a queue.
Maria, l animatrice des lieux, porte une blouse
a l ancienne et une paire de jeans delaves conformes
au style des lieux. Elle annonce les artistes qui se suivent.
Une vieille dame joue au piano un 'MORCEAU, DE cHOPIN.
Ce soir, les pianistes sont nombre.
Ensuite quelqu un presente ub sketche satirique. Un Breton
chante une chanson sur la MER. Que pourrait-il chanter d'autre!?
A chaque numero, le public applaudit.
PAUSE.
Dans le petit "bar" improvise on peut se desalterer d une boite
de jus de fruit. Et reflechir sur le sens d existence de cette
"Boite"!
FIN DE PAUSE
Maria monte sur les planches et annonce :
"Maintenant STAN RUDNITZ va presenter son programme de chansons".
On entend dans sa voix une note d'insolite.
En effet - une heure et demie passent en un clin d'oeil!
Le "numero" du chanteur polono-francais s'acheve sous de grands
applaudissements. Stan quitte la scene en triomphateur et sans
doute le meilleur acteur de la soiree. On lui demande un "bis".
Son programme est tout modifie, bien que les chansons portent
les memes titres.
Finalement, pourquoi un tel "TROU" existe-t-il? c'etait, parait-il autrefois, un depot de marchandises?
AUJOURD'HUI un coin ou des artistes peuvent presenter leurs talents divers.
Des oiseaux aux aikes brisees trouvent ainsi un coin ou ils peuvent essayer
l'envol.
Ceci ne concerne evidemment pas Stan Rudnitz = qui a deja chante dans differents cafes parisiens - avec succes.
Et puis, Herve le Fidele Guitariste est toujours la.
Pour la premiere fois stan a decide d y ajouter un drole de petit instrument
sorte de clavier au son agreable. Et Herve le manie avec facilite.
La soiree s'acheve sur une chanson militaire :




"JE SUIS SANGRA - GENERAL-
JE QUITTE LE FORT DE BELLONCIO.
ET L ENNEMI ARRIVE! -
JE NE SERAI PAS HEROS !-
Ca va ainsi a l armee!
Maria.

-----------------------------------------------------------------------------------

W katalogu "Seene Associes" Saison IX 08 - I. 09. Znajdujemy tekst wstępny tyczący czterech teatrów lokalnych w północnej Francji, współpracujących stale ze sobą.
Są to miejscowości Grenay, Henin - Beaumont, Lievin i Sallaumines.


Dla najmłodszych jest teatr marionetek w Sallaumines pod nazwą Teatro Golondrino
Teatr Piosenki "Arc en-Ciel" działa w Lievin.
Teatr Du Copeau w Grenay.
Wreszcie teatr De L'Escapade w Henin - Beaumont.
Patriotyczna rocznica 11 listopada przedstawiona jest w Henin - Beaumont - tytuł sztuki "EUX" (Oni) i w Lievin: "Wspomnienia szczura".

Teatr "Le Tapis noir" (czarny dywan) działa w Grenay łącząc piosenkę i taniec. Najbardziej znanym na północy Francji reżyserem jest Rene Coutteure.

RECENZJE

RECENZJE:

Leopold Płowiecki - Sztuka i umiejçtnosci w radiologii interwencyjnej.
/pamiçtniki przemyslowca/ Ed. Bellona, Warszawa, 2009
Byla to promocja ksiazki zorganizowana w Polskiej Akademii Nauk w Paryzu
z udzialem dw^ch profesor^w medycyny, z ktôrymi autor wspôlpracowal przez
wiele lat, wykonujac nq ich zamôwienie i wdł ich wskazôwek , urządzenia
potrzebne w ich pracy lekarskiej jako neuroradiologôw. Dziedzina ta,
stosunkowo nowa, wymaga ogromnej dokladnos'ci i zrçcznos'ci w pracy.
Jest wiçc dziedzina trudna.I dlatego nie przyciąga zbyt wielu adeptôw.
Tacy lekarze jak prof.Jean-François Bonneville, z Besançon i jego syn
Fabrice, lub Jacques Chiras/Nantes ,potem Pitié-Salpétrière w Paryżu/,
sa to ludzie pasjonujacy siç swoja dziedziną i mogący o niej opowiadac'
godzinami z zapalem.
We właściwej, wspomnieniowej, części książki p. Płowiecki opowiada o
swoim dzieciństwie na wsi i pomaganiu ojcu w różnych pracach techni
cznych/ ojciec jego pracował w Dyrekcji Budowy Dróg i Mostów Gromadzkich
w Powiecie Przemyskim/. On nauczył też Leopolda dokładności i syste-
matyczności w pracy technicznej i obudził w nim zamiłowanie do stu-
diów technicznych. Leopold opuścił liceum ogólnoksztqłcące w wieku
15 lat i przeniósł się do Sanoka, do Technikum Samochodowego przy Fqbryce
Budowy Autobusów .Miał tam doskonałych profesorów, tqkże od przedmio-
t(w humanistycznych. Po zdqniu łqturz y 1962 r.m zapisał się na nowoutwo-
rzony Wydział Mechaniki Precyzyjnej Politechniki Warszawskiejm który
ukończył w 1968 r. z tytułem inżyniera Mechaniki Precyzyjnej .
W czasie studiów, jak pisze, najwpierw uprawiał sport (wioślarstwo),
a następnie "zajął się pracą społeczną". Ten punkt mnie zaintrygował!!!

W 1971 roku ożenił się z Francuzką z Montmorency - ślub w USC. w
Podkowie Lesnej - i wyemigrował do Francji.Straciwszy pracę wskutek
spalenia się zakupionej maszyny, postanowił założyć własny Zakład Rze-
mieślniczy Wytłaczania Rurek z Tworzyw Sztucznych w Montmorency i
dopiął celu w 1977roku . Nazwał go "BALT Extrusion." Tę nazwę firma
nosi do dziś choć bardzo się rozbudowała. Nadal jest też firmą rodzinną,
w której pracują Leopold. jego brat Ryszard i syn Mikołaj. obecnie zarządza-
jący przedsiębiorstwem.
Pierwsze zamówiene na swoje wyroby BALT Extrusion otrzymał od starej firmy,
znanej z produkcji bardzo dobrego sprzętu chirurgicznego i to pozwoliło
dalszy rozwój nowego zakładu..
Pan Płowiecki opisuje szczegółowo swoje kontakty z lekqrzami dla których
projektował i wykonywał zamówiony specjalny sprzęt medyczny.
Cieszył się on stałym powodzeniem i współpraca ta trwa do dziś.
Na tym nie koniec - pan Leopold oprócz umiejętności technicznych, posiada
jeszcze talent malarski i sam projektował obrazy mające zdobić okładki
katalogów jego firmy na stoiskach targów międzynarodowych. Jeden z nich
znalazł się na okładce jego Wspomnień.(patrz poniżej).


-------------------------------------------------------------------------------------
KS.WITOLD KIEDROWSKI - NA DROGACH ŻYCIA.
(wydanie II) wyd. "Bernardinum" Pelplin 2009



Książka "Na drogach życia", którą w wydaniu znacznie wzbogaconym oddajemy czytelnikom, wyróżniona została w konkursie Toruńskiego Stowarzyszenia Historycznego i w konkursie literackim w Kościerzynie.
Autor przebywa w Paryżu od 1947 roku. Nie mógł wrócić do Polski ponieważ groził mu proces z powodu działalności w strukturach Armii Krajowej. W Paryżu studiował: Teologie, Prawo kanoniczne i nauki społeczne. Uzyskał też prawo nauczania języka francuskiego. Przez 35 lat pracował w polskiej sekcji France - Internationale wygłaszając kazania i pogadanki religijne słuchane na polskich kresach wschodnich, a nawet w Odessie. Świadectwo o tym dali trzej panowie przybyli z Białorusi, Ukrainy i właśnie z Odessy. Zjawili się kiedyś znacznie później u księdza w Paryżu i przedstawili jako synowie jego pilnych słuchaczy radiowych.

ARTYKUŁY:

ARTYKUŁY:

ARCHITEKCI POLSCY WE FRANCJI.(PONOWNIE)- JAN RÓŻALSKI.
W PRZYSZŁYM ROKU (CHYBA W LUTYM I MARCU 2010) PRZYGOTOWUJĄ KOLEJNĄ WYSTAWĘ"ARCHITEKCI MALARZE" - TYM RAZEM W NORMANDII - W MAŁEJ MIEJSCOWOśCI ST. MARTIN DE BOSCHERVILLE, NIEDALEKO ROUEN.

EMIGRARE - łacińskie słowo oznaczające "Wędrowanie". wychodźstwo [ zjayisko polegające na opuszczeniu państwa (terytorium,
społeczeństwa) i zamieszkania w obcym etnicznie obszarze.
Architekci zaczęli wyjeżdżać do Francji w latach 1960-80 wpierw dla porównania architektury współczesnej i historycznej z rzeczywistością. Początkowo wyjeżdżali do Frqncji do rodzin,które mogły wysłać zaproszenie, a poteł do koleggów głównie z Gdanska i Warszawy. Emigracja rozpoczęła się na dobre w latach 1972 - . kiedy to wyjechało 72 tzsiące osób ( 10 000 lekarzy i : 7000 naukowców). Polacy zaczęli też przyjmować obywatelstwo francuskie.
W książce p.t." ETRANGERE A LA CARTE" - autor, Alexis SPIREm cytuje zdanie Gen de Gaulle e ,
przystosować należy w ciągu najbliższych lat, metodzcznie i inteligentnie lepszą część emigrantów do francuskiej społeczności". W książce tej dawny pracownik Biura Przyjęć Prefektury pisze : " Było zapotrzebowanie na osoby, które potrafiły pracować w swoim zawodzie. Pamiętam czasy, kiedy brakowało brakowało inżynierów elektryków i budowlańców. jeśl trafił się ktoś z tej dziedziny , zgadzaliśmy się łatwo na pobyt, lecz jeśli nie potrafił nic robić. nie zgadzano się,"
W tej sytuacji, architekci i technicy są mile widziani. W tym czasie francuscy qrchitekci wykonują liczne projekty osiedli i miast wokół Paryża - jak Bobigny. Argenteuil, Orly, Creteil itd...dla licznych Francuzów z Algerii. po Wojnie Frqncusko-Algierskiej oraz dla licznych nowonarodzonych - potrzeba więc mieszkań i nowych projektów. Qrchitekci polscz znajdują
łatwo pracę jako projektującz kreślarzem rano i popołudniu. a w godzinach wieczornych uczą się francuskiego w Alliance Francaise, razem z Amerykanami, Jugosłowianami, Japończykami. Jest to otwarcie na świat po zamkniętych granicach obozu sowieckiego. Nasi architekci żenią się. zakładają rodziny, poteł zapisują się do Związku Architektów Frqncuskichm co ił pozwala założyć własne biura i robić własne projekty - często wspólnie z francuskimi kolegami.

L Union Internationale des Architectes i Ordre National d Architectes podpisują roczne umowy na używanie przez architektów
polskich tytułu DEPV (Diplóme par l Ecole Polytechnique de Varsovie, Gdańsk. ou Cracovie)ś Tytuł francuskich architektów
DPLG(Diplóme par le Gouvernement) jest dyplomem zawodowym. związanym z Trzecim Cyklem Studiów Uniwersyteckich,
państwowej uczelni architektury. Architekt może wykonywać swój zawód. jeśli jest zapisany do "l ORDRE NATIONAL DES ARCHITECTES i do Ubezpieczenia zawodowego. Tytuł DPLG został anulowany w 2007 r. i zastąpiony Dyplomem typu Licencjatu
Magisterium, Doktoratu. Od 2005 rokum studia architektoniczne we Francji przyjęły system organizacyjny studiów wyższych
istniejący w państwach Unii Europejskiej.
Po roku 1980 skład emigracji zmieniq się dość spontanicznie i państwo nie może już opanować obecności emigrantów pisze autor wspomnianej poprzednio książki - "Etrangers a la carte" W 1977 r. architekci polscy we Francji zakładają własną
organizację SARP FR = Stow. Arch. Pol. we Francji - poprzednio należeli oni do Stow. Inżynierów i Techników we Francji założonego w 1929.
Francja kształci 40 000 architektów - w tym 29 417 zapisanych do Ordre Nqtionql des Architectes . Polskich qrchitektów
jest we Francji 13 .500 co dqje wskaźnik 0,4 i 0,5 na 1000 mieszkańców.
W pracy zatytułowanej "POLONIA" , wydanej przez dziennikarzy społeczników Agatę i Zbigniewa Judyckich , dedykowanej Papieżowi Janowi Pawłowi II, w 2001, znalazłem 9 architektów polskich z Francji wśród emigrantów z całego świata.
Ostatnio ukazała się pięknie i bogato wydana w Toruniu" ENCYKLOPEDIA POLSKIEJ EMIGRACJI I POLONII"( w 5 tomach),
nie zawiera ona rozdziału "Architekci" wśród zawodów takich jak lekarze, czy artyści. Wyczytałem w niej wśród najbardziej znanych Polaków - Karola Wojtyłę, królową Marię Leszczyńską, Tadeusza Kościuszkę, którego król Stanisław August wysłał
do Paryża, przyznając mu stypendium na studia w zakresie architektury wojskowej, malarstwa i rysunku.
Architekcji polscy we Francji zrzeszeni w SARP FR współpracują z architektami francuskim w różnej formie : wyjazdach do Polski i we Francji, spotkaniach i wykładach w PAN-ie, czy w Narodowym Archiwum Architektury w Paryżu lub zwiedzaniach ciekawych budów (np La Defense) oraz Wystawach Architektów Malarzy.
W UNION INTERNATIONAL D ARCHITEKTURE , w siedzibą w Paryżu ,33, Avenue du Maine) spotkałem członka Zarządu tej
organizacji , który studiował w Polsce jako stypendysta UNESCO jako Francuz pochodzenia polskiego.
Od kilku lat ., SARPFR współpracuje z organizacją polskich architektów jak i z innymi prganizacjami zagranicznymi.
Najbardziej widoczna jest współpraca SARPFR z polskim SARP w dziedzinie wystaw np w 2008 r.kiedy to 25 architektów-malarzy wystawiało swoje prace w Warszawie .W bieżącym roku nową wystawę architektury p.t.ARCHIPEL 2009" otwarto
w Warszawie wiosną(14.IV-4.V.) na Foksalu. Z tej okazji wydano albumy i plakaty wybrane w drodze Konkursu.
Niniejszy tekst stanowi uzupełnienie obszernego artykułu na ten sam temat napisanego przez panią Annę Napiontkównęm na podstawie wywiadów przeprowadzonych z architektami -emigrantami. działającymi twórczo we Francji.

OD REDAKCJI

OD REDAKCJI

LISTOPAD JEST DLA REDAKCJI MIESIĄCEM BOGATYM I BARDZO TRUDNYM ZARAZEM.
WSZYSTKIE STOWARZYSZENIA I INSTYTUCJE CHCĄ JAK NAJLEPIEJ ZAKONCZYć ROK .
SYPIĄ SIE WIEC JAK Z RęKAWA KOLLOKWIA, MIęDZYNARODOWE SPOTKANIA. PRELEKCJE,
PROMOCJE KSIĄŻEK. KONCERTY I WYWIADY.
REDAKCJA STARA SIę MOŻLIWIE ZAPREZENTOWAć CZYTELNIKOM TE WSZYSTKIE WYDARZENIA.
ALE NIE ZAWSZE NADĄŻAMY ZE WSZYSTKIM.
PROSIMY O PEWNĄ POBŁAŻLIWOść . JESLI NP. UKŁAD CHRONOLOGICZNY TEKSTÓW NIE ZAWSZE
JEST DOKŁADNY.

"TECZKA" Nr 112/XI.2009 LOGO

SPIS TRESCI:

1/ OD REDAKCJI.

2/ ARTYKUŁY:

3/SPOTKANIA:

4/ROZMOWY:

5/RECENZJE:

6/SPRAWY TEATRU:

7/ZAKĄTEK POETÓW:

8/ARTYSCI STAMTĄD I STĄD:

8/KRONIKA KULTURALNA :

9/NAPISALI DO NAS :

NEKROLOG:

czwartek, 3 grudnia 2009

PRZEDRUK Z INTERNETU (IDZIEMY)

"Idziemy" nr 46/2009

Jacek Salij OP

Europa bez krzyża?


Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu uznał właśnie, że wieszanie krzyży we włoskich szkołach to naruszenie wolności religijnej. Ale proces dechrystianizacji przestrzeni publicznej nabrał w krajach Europy zachodniej i północnej Ameryki przyśpieszenia już po roku 1968


Usuwanie znaków religijnych z ulic i parków, szkół i sądów, zakaz modlitwy w szkołach publicznych, itp. najczęściej uzasadnia się potrzebą dostosowania przestrzeni publicznej do światopoglądowego pluralizmu współczesnych społeczeństw. W społeczeństwie światopoglądowo wielorodnym – ten argument jest powtarzany najczęściej – przestrzeń publiczna powinna być światopoglądowo neutralna.

Mit aksjologicznej próżni

Zapytajmy: czy w ogóle możliwa jest taka przestrzeń społeczna, która byłaby światopoglądowo neutralna? Dajmy jeszcze temu pytaniu sformułowanie bardziej konkretne: czyżby dokonująca się we współczesnych społeczeństwach demokratycznych – powoli wprawdzie, ale systematycznie – dechrystianizacja przestrzeni publicznej była pierwszą w dziejach akcją tego rodzaju, której udało się osiągnąć niezależność od wszelkich systemów wartości? Wydaje się bowiem, że wszystkie dotychczasowe próby stopniowego usuwania chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej wiązały się z planami jej radykalnej przebudowy, z planami ustanowienia dla przestrzeni publicznej zupełnie nowej aksjologii.

Tak było nawet wówczas, kiedy celem usuwania znaków religijnych z przestrzeni publicznej było co innego niż walka z religią. Kiedy na przykład – zaczęło się to jeszcze przed powstaniem styczniowym, ale nasiliło się zwłaszcza po powstaniu – władze carskie postanowiły istotnie zmniejszyć na terenach swojego zaboru liczbę krzyży przydrożnych i kapliczek, miały na celu raczej depolonizację naszych ziem, niż ich dechrystianizację. Zygmunt Krasiński zapewne słusznie widział w tej akcji przejaw walki z pamięcią historyczną, walki mającej na celu pozbawienie Polaków ich tożsamości narodowej:

Na polach wokół najemne grabarze
Kopią w głąb ziemię – i broń poszczerbioną
Obrazy świętych i stare ołtarze,
Na pył rozbiwszy, rzucają w jej łono –

By nie stał żaden przed oczyma ludzi
Pomnik dni dawnych – by ziemia ta cała
Nagim – bez krzyżów – cmentarzem się stała,
Gdzie z snu wiecznego mój lud się nie zbudzi.
(Dzień dzisiejszy)
Usuwanie znaków chrześcijańskich z przestrzeni publicznej było zazwyczaj integralną częścią walki o nowy ład aksjologiczny w życiu społecznym. Podczas rewolucji francuskiej, która ze szczególną furią i wśród bluźnierstw bezcześciła kościoły i demolowała znaki sakralne, pojawiła się nawet żarliwa wiara w możliwość stworzenia nowej religii, sakralizującej ustanawiany właśnie ład rewolucyjny. Z kolei w hitlerowskich Niemczech usuwanie chrześcijaństwa z życia społecznego było elementem realizowania programu „dejudaizacji” ducha niemieckiego i „powrotu” do jego pierwotnie germańskich korzeni.

Szczegółowo opisuje to Richard Grunberger: „W 1938 roku zabroniono w szkołach śpiewania kolęd i organizowania widowisk jasełkowych; w czasie wojny zakazano używania samej nazwy Weihnachten – Boże Narodzenie, zastępując je terminem Julfest, zręcznie uwolnionym od skojarzeń chrześcijańskich. Przez jakiś czas wydawało się, że przyjmie się praktyka zamieszczania w kronice urodzin runicznego symbolu życia, a w nekrologach – runicznego znaku śmierci; ale ku niezadowoleniu władz symbole te nie zdołały wyprzeć ze świadomości publicznej swych chrześcijańskich odpowiedników: gwiazdy i krzyża. Dążono też do usunięcia krzyża z innych miejsc. W 1937 roku w rejonie Oldenburga lokalne zarządzenie, by usunąć krucyfiksy z klas szkolnych, wywołało taką wściekłość, że trzeba je było odwołać. Ale podczas wojny ten centralny symbol chrześcijaństwa zaczął stopniowo znikać ze szpitali i szkół.” (Richard Grunberger, Historia społeczna Trzeciej Rzeszy, Warszawa 1994 wyd.2 tłum. Witold Kalinowski, s. 532–534).

W Związku Radzieckim nigdy nie ukrywano przed obywatelami, że przestrzeń społeczna ma być niepodzielnie bolszewicka i że wobec tego należy ją wydezynfekować, jakby z jakiejś zarazy, z wszelkich znaków religijnych. A warto pamiętać o tym, że do przestrzeni publicznej władze włączały tam nawet ciała obywateli oraz wnętrza prywatnych domów – i można było ciężko zapłacić za noszenie medalika czy za ikonę we własnej sypialni. Przejmujący zapis tej sytuacji znajduje się w wierszu Sergiusza Jesienina Powrót do ojczyzny. Poeta, który sam zresztą nie był chrześcijaninem, tak oto relacjonuje spotkanie ze swoim rodzonym dziadkiem:

„Tyś nie komunista?”
„Nie!”
„A twe siostry – komsomołki. One
Wytchnąć nie dają! To ohyda istna!
Wczoraj ze ściany zdarły mi ikonę,
Komisarz z cerkwi zdjął krzyż swego czasu.
Do Boga nie ma gdzie się już pomodlić.
Nieraz cichaczem wymknę się do lasu,
Do drzew się modlę...
By się nie upodlić...” (tłum. Jan Brzechwa).
Historia dechrystianizowania przestrzeni publicznej w Polsce Ludowej wciąż czeka na pełne opracowanie. Wspierane represjami wobec ludności marzenie władz komunistycznych, aby Nowa Huta była pierwszym w Polsce miastem bez kościoła, oraz walka młodzieży w Miętnem o krzyż w szkole należą do najbardziej znanych epizodów tej historii. Wiadomo jednak, że zarówno w skali ogólnokrajowej, jak z gorliwości różnych władz lokalnych organizowane były całe akcje przeciwko obecności znaków religijnych w miejscach publicznych.

Dezynfekcja religijnych symboli

Akcjom usuwania znaków chrześcijańskich z przestrzeni publicznej towarzyszyło zazwyczaj zadawanie krzywdy różnym konkretnym chrześcijanom. Wielu chrześcijan poniosło nawet podczas takich akcji śmierć męczeńską, szczególnie wielu z ręki jakobinów i bolszewików.

Tego właśnie elementu w akcjach desakralizowania przestrzeni publicznej udaje się zazwyczaj uniknąć w społeczeństwach autentycznie demokratycznych. Toteż nasuwa się pytanie: Czy ten moment, że walka o zepchnięcie znaków religijnych do sfery ściśle konfesyjnej oraz prywatnej nie łączy się z zadawaniem krzywdy jakimś konkretnym ludziom, sam przez się tej walki nie usprawiedliwia?

Otóż byłbym ostrożny z pozytywną odpowiedzią na to pytanie. Bo nie ulega wątpliwości, że niesprawiedliwy jest – dzisiaj, niestety, rozpowszechniony – ten rodzaj stosunku do religii, gdzie z założenia traktuje się ją jako zjawisko gruntownie negatywne, zaś jej obecność w życiu społecznym przyjmuje się za zło konieczne, które powinno się maksymalnie zmniejszać aż do zupełnego usunięcia.

Wiele zaś wskazuje na to, że takie właśnie założenie kryje się za większością realizowanych w społeczeństwach liberalnych działań przeciwko znakom religijnym w przestrzeni publicznej. Przypomnijmy parę faktów z rodzaju tych, które zdarzają się nieustannie i są praktycznie niezliczone

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych „wydezynfekowano” (sądzę, że słowo to dobrze podkreśla okropność tego „zła, jakim jest religia” i jej najmniejsza nawet obecność w życiu publicznym) amerykańskie sale sądowe z tablic z tekstem Dekalogu. Otóż w lecie 1997 ktoś odkrył, że tablica taka wisi jeszcze w gmachu sądu hrabstwa Charlestown w Południowej Karolinie – i wniósł pozew przeciwko Radzie tego miasta. Z kolei w jakimś miasteczku koło Karlsruhe komuś bardzo przeszkadzało to, że zegar na wieży katolickiego kościoła od niepamiętnych czasów wydzwaniał melodię Ave Maria – i doprowadził, z pewnością w pełnej zgodzie z literą prawa, do wyłączenia tak nieliberalnie zachowującego się zegara. Natomiast w pewnej szkole – a zdarzyć się to mogło w dowolnym kraju Wspólnoty Europejskiej – odwołano tradycyjne i nieobowiązkowe spotkanie Bożonarodzeniowe, dlatego że oprotestowali je rodzice jednego z dzieci.

Czy cała ta wielka akcja dezynfekcyjna, która od kilkudziesięciu już lat realizowana jest w krajach cywilizacji chrześcijańskiej, zgodna jest z duchem sprawiedliwości? Pytanie to nabiera dodatkowej goryczy, jeśli zważyć, że w tych samych szkołach, w których kolejno wydawane prawa zakazują lekcji religii, modlitwy przed lekcjami, a nawet korzystania z Biblii, mogą być prowadzone i faktycznie są prowadzone lekcje buddyzmu zen. Nie ma miejsca w szkołach publicznych USA na żaden znak religijny, ale zarazem wczesną wiosną 1997 został w stanie Massachusetts wyrzucony z pracy nauczyciel za to, że nie chciał prowadzić lekcji w klasie ozdobionej parodiąOstatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci, w której miejsce Chrystusa oddano Marylin Monroe.

Faktem jest, że nie brakuje niechrześcijan, którzy protestują przeciwko takiej dyskryminacji chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej krajów tradycji chrześcijańskiej. „Sprawcy usuwania krzyża z ścian instytucji publicznych – pisał w roku 1928 Aleksander Świętochowski – to nie są mądrzy bezwyznaniowcy, przeciwnicy religii chrześcijańskiej, rewolucjoniści filozoficzni i społeczni – to są radykałowie bezmyślności”. Krzyż pozostał dla niego – streszcza zaangażowanie Świętochowskiego w tej sprawie Maria Brykalska – „symbolem wartości najgłębiej i najszerzej pojmowanego humanizmu, niezależnie czy cześć krzyżowi oddaje wierzący czy niewierzący”.

W Stanach Zjednoczonych wytrwałą, w sumie jednak przegraną walkę o miejsce dla obecności i znaków chrześcijańskich w przestrzeni publicznej prowadził nieznany u nas żydowski intelektualista, Will Herberg. „Commentary”, miesięcznik żydowskich konserwatystów, tak swojego czasu walkę tę przedstawiał: „Szczególnie wymowny był Will Herberg jako krytyk liberalnych Żydów oraz ich uporczywego przekonania, że religia jest sprawą całkowicie prywatną. Zgodnie z doktryną liberalizmu przetrwanie społeczności żydowskiej jest zapewnione tym lepiej, im mocniejszy jest mur oddzielający religię od państwa, utrzymanie zaś tego muru oznacza nieugięty sprzeciw wobec wprowadzania do instytucji publicznych jakichkolwiek symboli lub praktyk religijnych. W wielu artykułach ogłoszonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Herberg nawoływał liberalny establishment żydowski do zrewidowania tego stanowiska.

„Amerykański Żyd musi zaufać zdolności demokracji do zachowania swego pluralistycznego charakteru bez absolutnego muru oddzielającego religię od życia publicznego” – napisał Herberg w roku 1952. Mniej więcej dziesięć lat później, zawiedziony poparciem udzielonym przez Żydów decyzjom Sądu Najwyższego z roku 1963, które usuwały modlitwę i czytanie Biblii ze szkół publicznych, podjął walkę o przywrócenie religii honorowego miejsca w amerykańskim życiu publicznym. „W rozumieniu naszej tradycji i praktyki politycznej promocja religii była i nadal jest częścią jak najbardziej prawomocnego świeckiego celu państwa. (...) Nie powinno się ruszać tradycyjnych symbolów obecności Boga w naszym życiu publicznym” – ostrzegał Herberg.

Tę część rozważań pragnę zakończyć sformułowaniem paru pytań pod adresem zwolenników coraz to bardziej konsekwentnego rugowania znaków sakralnych z przestrzeni publicznej:

1. Czy rzeczywiście sądzą, że religia zawsze jest (a jeżeli uważają, że tak, to czy zawsze taką musi pozostać) tym, co ludzi dzieli i nastraja wzajemnie przeciwko sobie? Wydaje się bowiem, że tylko przy takim rozpoznaniu natury religii usprawiedliwiony być może program zamknięcia jej w niszach ściśle konfesyjnych oraz w prywatnych przestrzeniach poszczególnych obywateli.

2. Czy rzeczywiście są zdania, że obecność w przestrzeni publicznej znaków duchowych dużej części społeczeństwa narusza prawa tych obywateli, dla których znaki te są czymś duchowo obcym? Bo jeżeli tak, to najwyższa pora, ażeby – ponieważ wśród obywateli naszego państwa są również nie-Polacy, w tym również tacy, którym obca jest duchowa tradycja naszego narodu – zacząć walczyć o stopniowe wyrzucanie z naszej przestrzeni publicznej znaku Orła Białego, biało-czerwonej flagi oraz o wyrzucenie przymiotnika z nazwy Rzeczpospolita Polska.

3. Czy dostatecznie zdają sobie sprawę z tego, że ich nietolerancja wobec obecności chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej zazwyczaj idzie w parze z pełną zgodą na dopuszczenie do tej przestrzeni znaków i działań obrażających uczucia religijne chrześcijan, nieraz jawnie bluźnierczych. W rezultacie życie publiczne zaczyna się rządzić taką logiką, że czymś niezgodnym z prawem byłoby wywieszenie w klasie szkolnej Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci, ale czymś niezgodnym z prawem jest również protestowanie przeciwko wywieszeniu w tejże klasie parodii Ostatniej Wieczerzy; że podejmuje się walkę o usunięcie krzyża z miejsc publicznych, ale zarazem walczy się o prawo do eksponowania krzyża zanurzonego w nocniku.

4. Czy wobec powyższego nie należałoby zastanowić się nad tym, czy postulat światopoglądowej neutralności przestrzeni publicznej nie płynie przypadkiem z świadomej lub bezwiednej wrogości wobec chrześcijaństwa? Być może jakoś zasadne są zarzuty, że współczesna mentalność liberalna znalazła się w stanie fałszywej świadomości. Świadczyłoby o tym m.in. ciągłe odnawianie pamięci o średniowiecznej inkwizycji i XVII-wiecznych wojnach religijnych przy jednoczesnym zapominaniu lub bagatelizowaniu (w odniesieniu np. do zbrodni francuskich jakobinów czy hiszpańskich republikanów) zbrodni nieraz jeszcze straszniejszych, jakie zostały dokonane w czasach znacznie nowszych przez siły wrogie chrześcijaństwu.

5. Podsumowując: Czy przypadkiem nie jest tak, że dążenie do jeszcze większego zsekularyzowania przestrzeni publicznej płynie z fałszywego poczucie własnej niewinności, jakim dotknięta jest współczesna mentalność liberalna?

Wrogość wobec chrześcijaństwa nie jest warunkiem demokracji

Spróbuję jeszcze odpowiedzieć wprost na sformułowane na samym początku pytanie, czy w ogóle możliwa jest taka przestrzeń społeczna, która byłaby światopoglądowo neutralna. Pytanie wydaje się równie retoryczne (lub, jak kto woli, równie naiwne), jak pytanie, czy możliwa jest ludzka społeczność nie posługująca się żadnym językiem. Owszem, w jakiejś społeczności mogą krzyżować się dwa, czy nawet cztery języki. Da się nawet wyobrazić społeczność głuchoniemych, posługujących się takim lub innym językiem migowym. Ale nie da się wyobrazić społeczności językowo neutralnej.

Podobnie jest czymś nie do wyobrażenia, żeby przestrzeń społeczna dała się przemienić w światopoglądową próżnię. Życie społeczne bowiem z natury swojej zakłada jakieś minimum porządku, a ten jest nie do pomyślenia bez jakichś aksjologicznych fundamentów. Leszek Kołakowski tak o tym pisze: „Jeśli wierzymy, że wolność jest lepsza niż despotyzm, że niewolnictwo, to znaczy możliwość, że jakaś osoba jest własnością innej osoby albo państwa, sprzeciwia się samemu pojęciu człowieczeństwa, że równość jest dobra, a prawnie ustanowione przywileje niesprawiedliwe, że duch tolerancji religijnej zasługuje na poparcie, a opresywny fanatyzm na zwalczanie itd., nie jesteśmy neutralni w sprawach dotyczących podstawowych naszych wartości. Nie jest też neutralne państwo, które w tej czy innej formie wpisało te wartości w swój porządek konstytucyjny; w przeciwnym wypadku byłoby neutralne względem swej własnej neutralności, przez co też neutralność sama siebie by uśmierciła.” (Cywilizacja na ławie oskarżonych, Warszawa 1990 s.240).

Otóż ufajmy, że mylą się ci wszyscy, którzy podnoszą alarm, iż – zwłaszcza po roku 1968 – tradycyjna europejska demokracja zaczęła ulegać rozpadowi na rzecz demokracji budowanej na moralnym i światopoglądowym relatywizmie i że ta nowa demokracja nie zamierza być tolerancyjna wobec tych wszystkich, którzy wierzą w absolutny charakter prawdy i dobra. A nie zamierza być wobec nich tolerancyjna dlatego, że rozpoznaje w nich zagrożenie dla tolerancji, nie powinno się zaś tolerować niczego, co stanowi zagrożenie dla tolerancji.

Ufajmy, że tylko na wyrost Jan Paweł II formułował przestrogę pod adresem współczesnej demokracji: „demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”.

Jeśli jednak w tych alarmach i przestrogach jest coś na rzeczy, mielibyśmy ważną część odpowiedzi na pytanie, skąd się biorą tendencje współczesnej demokracji – dla której, wydawałoby się, pluralizm jest dogmatem – do tak niezgodnego z duchem pluralizmu dyskryminowania chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej.


1. Jezus Chrystus i Jego krzyż są większe od europejskich biurokratów. pisarz Vittoro Messori

2. Europa, zabraniając krzyży we włoskich szkołach, daje nam tylko dynie na Halloween. kard. Tarcisio Bertone, sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej.

3. Jakiej pomocy możemy oczekiwać od tych, którzy w Europie usuwają symbole swej tradycji dziejowej i religijnej? bp Shlemon Warduni biskup pomocniczy Bagdadu.

4. Jeśli będziemy iść tą drogą co Trybunał w Strasburgu, Unia Europejska na pewno się rozpadnie. bp Piotr Jarecki, wiceprzewodniczący Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej (COMECE)

5. Dzisiaj domagają się zdjęcia krzyży ze ścian szkolnych w krajach kultury katolickiej. Jutro zażądają usunięcia chrześcijańskich znaków z historycznej, państwowej symboliki krajów europejskich. o. Filaret Buliekow przedstawiciel Patriarchatu Moskiewskiego przy strukturach UE.


opr. aś/aś


Copyright © by Idziemy (46/2009)

wtorek, 1 grudnia 2009

Historia Filmu Polskiego ( po ang; i fr; -prezentacja).

" BOB" = ROBERT HAMMOND - NOTRE AMI;

INTRODUCTION:
Le texte ci-dessous nous a été envoyé par M. Jacques Ruisseau, un ami du cinéaste décédé au printemps 2008. Nous avions participé alors à une "bière party" - sorte de commémoration de l'ami défunt ; auquel nous avions souvent rendu visite dans son appartement de la rue de la Glacière. "BOB" était d'une incroyqble hospitalité et aimait tellement RECEVOIR. Alors chacun apportait y sa part et lui, nous prêtait son salon , et surtout, sa cuisine où, sur la table, on disposait tout ce qu'on avait apporté. Des pizzas chauffaient entretemps dans le micro-ondes.
Des conversations s'engageaient : il y avait des écrivains, des artistes, des "intellos"...
Entre deux discussions, on se régalait de salades diverses, de fromages ou de bordeaux.
La femme de Bob, Maggie, étant décédée, les réceptions sefirent plus rares; et Bob semblait fatigué.
Grazyna et Dany, deux vieilles amies, venaient donner un coup de main.
Notre derniière visite avec Dany eut lieu une semaine avant le décès de Bob. (Robert Hammond de son vrai nom).
Bob nous imprima à chacune de nous son C.V. à lui, et Dany prit quelques photos de lui avec sa petite-fille.
Quelques jours plus tard, sa femme deménage, en arrivant, le trouva mort et appela Dany. J'ignore quelle avait été la cérémonie funéraire; la "bi§re party" me sembla bien triste - une sorte d' offrande païenne en l'honneur du guerrier.
De belles photos sont restées que voilà .
Et le livre résumant(en anglais) l'oeuvre de la vie de BOB.

POLISH FILM - A TWENTIETH CENTURY HISTORY.


Book Description
When the Lumière brothers introduced the motion picture in 1895, Poland was a divided and suffering nation—yet Polish artists found their way into the new world of cinema. Polish pioneer Boleslaw Matuszewski created his first documentary films in 1896, and Poland’s first movie house was established in 1908. Despite war and repression, Polish cinema continued to grow and to reach for artistic heights. The twentieth century closed with new challenges, but a new generation of Polish filmmakers stands ready to meet them. Here is a complete history of the Polish cinema through the end of the twentieth century, with special attention to political and economic contexts. Each chapter includes discussions of important directors and films in a given period. (Yiddish–language films, which were made primarily in Poland, are included.) Unique reference material includes a filmography providing cast and crew information for more than 500 Polish films; information about the translation of titles; and a list of all Polish films approved, rejected, or conditionally approved by the New York State Department of Education from 1922 through 1965, during which time the Department exercised virtual censorship for the whole country. Photographs offer a look at hard-to-find Polish films, and an index provides quick access to names and titles.

About the author
Prolific author and film historian Charles Ford lived in Poland and France and taught film history in France, Canada, and Spain. He died in Paris in 1989. Robert Hammond, also an author and film historian, has also taught cinema history in many institutions including Cornell and Harvard. He currently lives in Paris, where he collaborated with Charles Ford on the translation and adaptation of this book.

Détails sur le produit
• Belle reliure: 368 pages
• Editeur : McFarland & Co Inc (31 mai 2002)
• Langue : Anglais
• ISBN-10: 0786413093
• ISBN-13: 978-0786413096
• Moyenne des commentaires client : Aucun commentaire client existant. Soyez le premier.
==========

poniedziałek, 30 listopada 2009

Conversation avec Stephane Courtois.

LA CHUTE DU COMMUNISME - AVEC STEPHANE COURTOIS,ReDACTEUR DU"LIVRE NOIR DU COMMUNISME".(le 1.XI.09)

1/ LA CHUTE DU MUR DE BERLIN MARQUE-T-ELLE VRAIMENT LA CHUTE DU COMMUNISME?

Reponse : Je ne dirais peut-etre pas qu'elle l'a marquée, mais cela en était certaine-
ment le moment le plus spectaculaire de cette chute et il a donc marqué les esprits.Pas un seul des spécialistes de politique ou de sociologues européens ne l'avait prévu.
Ce mur était vraiment un mur de séparation avec ses miradors, ses barbelés etc.
Et tout à coup; e, une seule nuit; ce mur tombe - à la surprise générale. Ce qui, naturellement frappe les esprits;Encore quelques semaines auparavant , le régime commu-
niste de la R.D.A.organisait un grand défilé à la gloire du 40ème Anniversaire de l'existence de l'Allemagne "Démocratique" - qui ne l'était pas tellement. Ce fut la stupeur générale, y compris pour les Allemands de l'Ouest comme de l'Est.

2/ Pourtant,pour cet anniversaire, Gorbaczow(Gorbatchev en fr)était lui-même venu à
Berlin?

Réponse : C'est vrai. Il était venu. il a été très fortement applaudi par les Allemands qui voyaient en lui un réformateur du communisme, alors que leur vieux chef, Honnecker,
n'était pas du tout un réformateur. Il y eut des embrassades,(comme de coutume)Et puis Gorbaczow a prononcé une phrase significative :
" Les gens qui sont en retard sur l'histoire, ne vont pas rester longtemps(au pouvoir)".
Mais Honnecker n'y avait rien compris et il ne voulait toucher à rien.C'est à la suite de cette phrase de Gorbaczow qu'une partie du Bureau Politique de la R.D.A. décida de faire une sorte de coup d'Etat - de débarquer Honnecker de son statut de Secrétaire Général , et de et de nommer quelqu'un à sa place tout en conservant le régime.Cependant, ils arrivaient trop tard.

3/ S'agissait-il de réformer le Communisme ou d'instaurer un Socialisme nouveau?

Réponse : Cela , on ne le saura jamais, car la chute du Mur a provoqué une série de chutes de dominos :
en Hongrie, en Roumanie, en Bulgarie - tous ces régimes tombaient les uns après les autres. Et , très rapidement, le processus de la Réunification de l'Allemagne s'était enclanché. Les "économistes qui avaient pris le pouvoir ( en RDA) contre Honnecker , n'étaient pas en mesure d'expérimenter quoi que ce soit. Les évènements allaient tellement vite ! N'oublions, surtout pas que peu de temps après, l'URSS s'est éffondrée. Donc les choses allaient trop vite pour ces gens-là!

4/ La vraie chute du Parti Communiste a-t-elle eu lieu à Moscou ou dans les pays satellites?

Réponse : C'est une question très importante, car depuis 20 ans, que nous sommes confrontés à ces évènements,
et que nous y avons réfléchi :
- la pression des Américains au temps de Ronald Reagan, - lq Guerre des Etoiles, - l'éléction d' un Pape polonais ,
- Jean Paul II et l'action de sa parole,- "Solidarnosc" en Pologne et la pression de la base (ouvrière. Ce sont toutes
ces raisons.
Je crois, cependant; que ce ne sont pas la raison fondamentale de l'écroulement du Système. Elle est un peu
antérieure à 1988, en URSS - au plus haut niveau du pouvoir. Pour ceux qui sont nés en 1989 c'est une histoire de Mathusalem. Ces régimes communistes, copiés sur le régime soviétique, étaient ultra-centralisés : le Parti
Communiste était un parti unique et , au sommet, il y avait un Secrétaire général qui avait des pouvoirs gigantesques
et qui commandait un Bureau Politique c.à d. un petit groupe de gens "affidés", de"clients". C'est au niveau de ce
Secrétaire Général en URSS que les choses ont énormément bougé d'abord, avant même 1980-1985; auquel nous avons
tous assisté, mais que nous n'avons pas analysé ,comme nous aurions dû le faire : la mort naturelle successive de trois Secrétaires généraux - ce que les archives qui sortent maintenant permettent de constater. Je souligne le terme de
"mort naturelle" ,car à l'époque, l'URSS était gouvernée par la gérontocratie (entre 78 et 80 ans); Le Secrétaire général était à la tête d'une pyramide de "clientèle" qui avait évidemment des privilèges dans ce système; Le Parti comptait 20 mlns de membres .Ces gens-là avaient évidemment leurs intérêts - par la Nomenclatura = appareil du Parti Communiste( qui gérait toute la vie des citoyens - rem. de la réd.).
Cette succession des Secrétaires Généraux âgés a vraiement brouillé les cartes.
Par rapport à ces vieillards, Gorbaczow était jeune, mais cela faisait partie d'un "deal" entre ces vieux placés à la tête de la diplomatie soviétique depuis des années
- formés sous Staline, durs,ils appliquaient à la lettre les principes totalitaires -
et ce jeune GORBACZOW qui a fait monter au Bureau Politique son équipe de jeunes collaborateurs. On entra donc dans un conflit interne au sein du Bureau Politique même
- et de cela sortitla chute du communisme - cer cetype de système exige un commandement absolument ferme-sans aucun débat possible. Gorbaczow l'a causé par une sorte de naïveté, car il n'avait pas l'expérience des temps staliniens.


 

ZAKĄTEK POETÓW:

- TERESA TOMSIA -EPITAFIUM DLA JOCZA :
Epitafium dla Pawła Jocza
(6.V.1943 Wilno – 21.X.2008 Boulogne k/Paryża)

Żegnam dziś Ciebie
Pawle
w żalu
Poeto Kamienia
szlachetny dziedzicu
Wileńszczyzny

Żywą pamięcią
postawą żarliwego tchnienia
uosabiałeś na francuskiej ziemi
ikonę ojczyzny

Przygarniałeś do stołu
posłańców trosk ludzkich
smutnych i zagubionych
żądnych wybawienia

W ruchomych twarzach
o ciernistych czołach
rzeźbiłeś ducha
co je opromieniał

I nieustannie rosłeś na popiołach

Wytrwałeś mocą człowieczej gliny
do kresu – twórczy

Orfeusz rękę prowadzi Twoją
galerią luster – prosto w aleję

Głazów Niezłomnych



Teresa Tomsia – Poznań, 22.X.2008

[[[[[[[[[

"NIE !"

NASZE PÓŁśLEPE OCZY ODRÓŻNIAć PRZESTAŁY
CIEMNOść OD SWIATŁA.
NASZE LETNIE SERCA NIE CZUJĄ RÓŻNICY
MIęDZY ŻAREM A LODEM!

NASZE PÓŁGŁUCHE USZY NIE DOSŁYSZĄ WOŁANIA:
"OBYś BYŁ ZIMNY ALBO GORĄCY"

NA ROZDROŻU NIE STOJĄ JUŻ POECI WZYWAJĄC :
"MŁODOSCI, TY NAD POZIOMY WYLATUJ"!

WSZYSTKO JEST NAM OBOJETNE.
SZAROść ZALEGŁA OBOZEM POD MIASTEM
I CZEKA :
KIEDY SAMI OTWORZYMY BRAMY,
KIEDY ODDAMY KLUCZE DO UCZUć I MYśLI,
KIEDY PRZESTANIEMY SIę BRONIć,
KIEDY UPADNIEMY TWARZĄ W BŁOTO.

" NIE! "

(wiersz nadesłany do redakcji -bezimiennie)

--------------

niedziela, 29 listopada 2009

KOLEGIATAZAMOJSKA POD WEZWANIEM SW. TOMASZA APOSTOŁA.

Kolegiata Zamojska była dla rodziny Zamoyskich mauzoleum rodowym. Tu spoczywali wszyscy następcy ordynacji począwszy od jej założyciela.
Dlatego też związek z kultem rodu Zamoyskich znalazł swe odbicie w wezwaniu kolegiaty, co natomiast było jednoznaczne z koncepcją ikonografii jej wnętrza. Patronem bowiem rodziny Zamoyskich za sprawą Jana Zamoyskiego stał się Św. Tomasz Apostoł.

Program ikonograficzny wyrażał program ideowy całej kolegiaty. Zgodnie z wolą fundatora Kolegiata posiadała dwa wezwania – Zmartwychwstania Pańskiego i Św. Tomasza Apostoła.
Wezwanie Zmartwychwstania Pańskiego (zwycięstwa śmierci przez Chrystusa) –miało spełniać rolę wotum za zwycięstwa wojenne. Wezwanie św. Tomasza Apostoła Zamojski zaplanował z osobistych powodów.
Kolegiata wraz z Akademią Zamojską została erygowana przez kanclerza w tym samym roku, dokładnie 5 lipca 1600 r. Fakt ten miał podkreślić znaczenie zależności łączących te dwie najważniejsze fundacje Jana Zamoyskiego.
Kolegiata jako wspaniała świątynia zwycięstwa, dedykowana w podzięce za zwycięstwa militarne, swoim wezwaniem nawiązywała do największego zwycięstwa Chrystusa – zwycięstwa nad śmiercią, drugim natomiast wezwaniem nawiązywała do tradycji rodu i pobliskiej fundacji Zamoyskiego – Akademii, dopełniając wezwanie zwycięstwa jedynym racjonalnym jej dowodem – świadectwem niewiary św. Tomasza.
Jan Zamoyski często porównywał swoją wiarę do św. Tomasza, zwracając uwagę na rozumowy jej aspekt, czego rangę chciał podkreślić budując Akademię w pobliżu ośrodka religijnego Zamościa.
Zasadniczą wymowę religijną kolegiaty miał wyrażać ołtarz główny znajdujący się w prezbiterium kościoła. Inicjatorem programu ikonograficznego był sam Jan Zamoyski. Nawet w swoim testamencie z roku 1601 dokładnie opisał jak mają wyglądać obrazy ołtarza. W centralnym obrazie miał widnieć Św. Tomasz klęczący przed Chrystusem i trzymający rękę w Jego ranie. Wyżej miał widnieć Duch święty a nad nim Bóg Ojciec. Po bokach z prawej strony: Jan Chrzciciel, po przeciwnej: Jan Ewangelista .


Całość tworzyła logiczną całość – w pionie Trójca święta, po bokach patroni Jana Zamoyskiego – św. Jan Chrzciciel i Jan Ewangelista, a w centrum patron rodu Zamoyskich. Sprowadzone do Zamościa z Wenecji z warsztatu Tintoretta w roku 1604. Do dziś zachowały się tylko 2 z nich – boczne obrazy z wizerunkami Janów. Znajdują się one w Tarnogrodzkim kościele parafialnym.






Z ikonografią malarską łączyło się zagadnienie relikwii które już w 1601 roku znajdowały się w Zamościu. Były to relikwie Św. Tomasza Apostoła i cząstka peplum NMP. W kościele wyraźnie dominują trzy wątki ikonograficzne dotyczące trzech postaci: Chrystusa, Maryi, Tomasza. Wszystkie one łączą się w integralną całość.
Kluczem jednak do odczytania całego programu ideowego świątyni jest wątek ikonograficzny osnuty wokół postaci św. Tomasza Apostoła.
Fundator mógł wyeksponować jego kult z kilku powodów. Na pewno decydującym był kult rodzinny jakim miał być darzony św. Tomasz przez fakt bowiem dedykacji świątyni patronowi rodu cała fundacja miała być pomnikiem sławy rodu Zamoyskich, co natomiast wpisuje się w koncepcję świątyni - mauzoleum.
Zamoyski w swym niewielkim dziele pt „Stemma Zamoscianum” dedykowanej swemu synowi Tomaszowi zarysował historyczną galerie przodków rodu, począwszy od Imiennika świętego – Tomasza z Łaźnina.
Tak jak Florian Stary stał się protoplastą rodu Jelitczyków, tak Tomasz z Łaźnina został protoplastą rodu Zamoyskich stanowiących natomiast gałąź rodu Jelitczyków.
Kult imienia protoplasty swojego rodu wyraził się w wezwaniu św. Tomasza Apostoła (nie Tomasza z Akwinu) przez nawiązanie do herbu Zamoyskich – Jelita.
Św. Tomasz Apostoł miał zginąć śmiercią męczeńską w Indiach przebity włócznią podobnie jak Florian Szary w bitwie pod Płowcami. Jedynym atrybutem św. Tomasza Apostoła była lanca, która nawiązywała do herbu jelita.
Imię Tomasz otrzymuje jedyny syn Jana, a nazwa Tomaszów zostaje nadana nowemu miastu. Święty Tomasz został przez Kanclerza również patronem miasta Zamość ( z dzidą i 3 włóczniami). Wiązało się to z przekazem iż Św. Tomasz Apostoł miał być wspaniałym budowniczym na ziemiach które ewangelizował, co jednomyślnie nasuwa skojarzenie do urbanizacyjnych zdolności Zamoyskiego. Wielki Kanclerz skrupulatnie zbierał wszelką literaturę dotyczącą patrona. w poszukiwaniu wiadomości i pamiątek po świętym pomagali mu znani w Polsce i Europie humaniści.
Jak widać z wielu względów św. Tomasz był bliski Hetmanowi Janowi Zamoyskiemu.
W literaturze wskazuje się również osobiste względy wyboru „niewiernego” Tomasza, przez Zamoyskiego. W wyborze miała przejawiać się koncepcja rozumowego pojmowania wiary jakim miał charakteryzować się kanclerz, przez wybranie Apostoła któremu do wiary potrzebny był jeszcze dowód. To naukowe podejście do wiary Zamoyskiego, nawróconego z arianizmu, kazało mu traktować religię jako państwowej wagi rację stanu. Jako fundator kolegiaty chciał przyczynić się do zaprowadzenia w całej Rzeczypospolitej pokoju i ładu. Potwierdzeniem tej koncepcji miała być integralność założenia kolegiaty i akademii Zamoyskiej.
Kolejnym aspektem są relikwie sprowadzone do Zamościa przez Jana Zamoyskiego, które to relikwie łączyły się w cykl ideowy wezwań świątyni.
W Zamojskiej kolegiacie pojawiły się relikwie sukni NMP które ściśle wiążą się z postacią św. Tomasza jak również relikwie samego świętego Tomasza. W literaturze apokryficznej Tomasz miał być nie obecny w trakcie wniebowstąpienia Maryi, w co oczywiście nie uwierzył, do czasu kiedy Maryja spuściła mu z nieba pasek od sukni, co miało być dowodem na tę prawdę wiary. Nawiązuje do tego inskrypcja w Zamojskiej Kolegiacie umiejscowiona nad tęczą świątyni.
DOMINA MEA VIRGO DEI GENITRIX IN COELUM ASSUMPTA EST, co natomiast jest czytelnym nawiązaniem do słów wypowiedzianych po zmartwychwstaniu Chrystusa które jak pisze Jan 20. 28 DOMINUS MEUS ET DEUS MEUS miał wypowiedzieć Św. Tomasz. Oba teksty ściśle łączą wezwanie Św. Tomasza z wezwaniem Zmartwychwstania Chrystusa, zaczepiając o wątek mariologiczny. Połączenie imienia Tomasza z imieniem Chrystusa w jedno wezwanie miało swoje odbicie, jak sugeruje Jerzy Kowalczyk w opracowaniu samej architektury prezbiterium kolegiaty o podwójnych elementach ścian i okien.
Bardzo przemyślana koncepcja miała swój wyraz w ikonografii kościoła, a była wyrazem dużego kultu Św. Tomasza jakim darzył Hetman Koronny świętego, jak również jego dużej wiedzy teologicznej i ogromnego przywiązania do tradycji własnego rodu.

czwartek, 26 listopada 2009

Podróże Pana Bruno :







ROWEREM PRZEZ TOGO czyli
AFRYKANSKIE JASZCZURKI

(tytuł prowizoryczny).

Jak tylko otwarły się drzwiczki samolotowego sasu, poczułem Afrykę. W twarz buchnął mi słodkawy zapach ziemi przesycony kerozenem i nasiąkły duszącą wilgocią. Na mokrej płycie lotniska w Tokoin-Lomé w stolicy Togo panowała podzwotnikowa lepkość, nie było czym oddychać i miałem bardzo nieprzyjemne uczucie, że powietrza w ogóle nie było. W czeluściach nocy tropikalnej migały tylko niejasne cienie, zastygłe sylwetki drzew podobnych do palm a o uszy obijał się regularny erotyczny śpiew cykad.
Port lotniczy rozłożony na przedmieściach miasta wypełniał zbity tłum spoconych pasażerów. Pot spływał po ich twarzach, szyjach malując na brzuchach i plecach symetryczne mokre plamy. Blade blaski neonów odbijały się na czarnych twarzach jak w lustrze a mocno kwaśnawy, lepki zapach podnieconej ciżby iritował mi nozdrza. Byłem w Lomé dopiero od kilku minut a koszulę miałem już zupełnie mokrą i przyklejoną do ciała. Nie wiedziałem jak pozbyć się wojskowej marynarki, którą zabrałem niepotrzebnie.
O ile architekt pawilonu lotniczego w Tokoin-Lomé wymyślił dość zgrabny budynek-akwarium o przyjemnych wielkich oknach, o tyle inżynier klimatyzacji po prostu robotę "odwalił" . Duszno było jak w piekle, "air conditioned" nie działało. W dodatku, uparci celnicy w mokrych mundurach sprawdzali skrupulatnie każdy bagaż. Widząc mnie stojącego posłusznie w kolejce jak wszyscy otworzyli szeroko oczy zauważając rower i podejrzewając Bóg wie co.
Zażądali z grożnymi minami bym odwiązał i otworzył każdą torbę. Ledwo odpakowałem sakwy a już jakaś czarna macka zdecydowanym ruchem zagłębiła się w porządek mojego pakunku. Zaskoczyła mnie ich sumienność zawodowa w tak nieludzkich wyrunkach. No cóż - pomyślałem - oni są do tego przyzwyczajeni a ja wylądowawszy prosto z lodówki airbusa będę musiał się pogodzić z tym, że istnieje afrykańska temperatura, afrykańska miara rzeczy i czasu oraz zupełna inna afrykańska skala stawiania pytań i afrykański sposób rozwiązywania problemów. Ktoś nazwał to " matową szybą cywilizacji" i chyba miał rację choć nie wiem o jakiej cywilizacji myślał. Trzeba się z losem pogodzić. Po prostu Afryka jest Afryką i na to nie ma rady.



Ledwo uporządkowałem na nowo i ubiłem jako tako moje rzeczy w torbach a już czułem, że spodnie miałem mokre i ciężkie jakbym je dopiero co wyciągnął z wody. Co będzie dalej? Jak tu żyć "po ludzku"? Jak pedałować w zmoczonym ubraniu, klejących się spodenkach, przylepionej koszulce i mokrych slipach?
W lepkiej poczekalni lotniska wypełnionej po brzegi onomatopejami przekrzyczających się pasażerów znalazłem na szczęście wolne miejsce na uzbrojenie mojego "Peugeota". Montuję pedały, podwyższam siodełko i zabieram się do pompowania opon. Zroszone narzędzia wyślizgują mi się z wilgotnych rąk i pot obficie spływa mi po czole, oczach, policzkach i szyi. Paskudne uczucie, na które nie ma żadnego sposobu. Dookoła mnie przysiadło się kilka amatorów majsterkowania, którzy śledząc moje zmagania, przytakują głowami ze znawstwem wytrawnych mechaników. Jeden z nich, starszy i odważniejszy, przykucnął tuż obok i trzyma już koło roweru by się nie ruszało. Drugi, zachęcony udaną interwencją kolegi, złapał rower za kierownicę, trzeci, najmłodszy, dosłownie wyrwał mi pompkę z rąk! Zaskoczony taką energiczną uprzejmością, nie bardzo wiem jak się zachować? Odpędzić to całe towarzystwo zanim dosłownie nie wsiądzie mi na rower czy udawać bogatego kolonistę przyzwyczajonego do pracy Murzynów "na czarno"? Z pod oka widzę, że ktoś obok podniósł nagle moje torby jeszcze nie przyczepione do bagażnika, trzyma je już pod pachą i gotowy jest gdzieś iść.
- Nie! Nie! - krzyczę, wstaję i gwałtownie zatrzymuję, łapiąc młodego chłopca, który nie pytając o nic, pędził już z moimi bagażami na postój taksówek. Biedak zamarł z wrażenia. Po raz pierwszy, napewno, zdarza mu się, że blady turysta odmówił mu tak stanowczo skorzystania z jego usług. Wystarczy by na horyzoncie lotniska ukazał się Biały - a dla nich każdy Biały to Krezus!- a już rzucają się na niego bagażowi, nosiciele paczek, walizek, otwierają się i zamykają drzwiczki samochodu i jeśli trzeba gotowi są nieść mu nawet przez 10 metrów...gazetę!
Ja, niestety, jestem dość a nawet bardzo niewdzięcznym turystą, rozpaczliwym klientem, gdyż zazwyczaj po zmontowaniu roweru gdzieś na boku lotniska czy dworca, przyczepiam do niego torby i nie proszę o nic nikogo i jadę w dal, nie korzystając z żadnych lokalnych "usług". Przyzwyczaiłem się być samowystarczalnym. Jestem takim z natury, trochę samotnik, trochę egoista, ale zmusiły mnie do tego też w pewnym sensie i okoliczności kolarza-awanturnika, gdzie w niektórych krajach liczyć można i należy tylko i wyłącznie na siebie samego. Ale tu, teraz w Lomé, czterech atletycznych chłopców czarnych jak heban wierci się aktywnie przy moim "Peugeocie". Zostałem dosłownie "odstawiony" na bok, każdy z "mechaników" coś tam grzebie, jeden dokręca śrubki, inny szmatą wyciera osmolone zębatki, inny jeszcze przytrzymuje pedały, prostuje szprychy, naciąga linki hamulców i przerzutki, spradza dynamo, dzwonek albo reguluje na oko nachylenie świateł. Ostatni, najmłodszy dokładnie zbiera i pakuje do torby wszystkie narzędzia. Po chwili "stalowy rumak" jest gotowy do drogi, lśni jak nowy i jest mi głupio i przykro bo nie mogę ich wynagrodzić za "spontaniczną" współpracę, bo nie mam przy sobie ani centa a na lotnisku nie ma kantoru.
- Nie szkodzi, papa. - mówią chórem jak gdyby nic się nie stało świecąc białymi zębami i ocierając dyskretnie zasmolone ręce o spodnie. Po chwili, już noszą komuś walizkę i podtrzymują białą staruszkę. Tu nie ma ani chwili do stracenia...

Nazajutrz rano jadąc nad ocean, czuję nagle bardzo nieprzyjemny powiew rozgrzanego kału. Wraz w morskim wiatrem, wieją prosto w nos klozetowe fetory. Na szerokiej plaży za rzędem smukłych drzew kokosowych tu i tam siedzą w kucki Murzyni w trakcje załatwiania swoich potrzeb w sposób jak najbardziej naturalny. Nikt tu się z tym nie kryje i nie zwraca uwagi na sąsiadów czy na zażenowanych turystów. By zbliżyć się do rybaków lepiej zatkać nos i uważnie patrzeć gdzie stawia się stopy. Przy samym morzu, sznur rybaków ciągnie z dwóch stron linę na końcu której znajduje się sieć. Zarzucili ją jeszcze w nocy i wywieźli ją ozdobną pirogą na kilkaset metrów od brzegu. Dziś rano trzymetrowe fale walą w plażę z siłą sztormu zostawiając na piachu kłęby białej piany. Teraz należy ciężką sieć przyciągnąć do brzegu. Żmudna to i trudna robota ale solidarność i organizacja pracy sprawia, że po godzinie wśród śpiewów i rytmicznych zmagań z gniewnym oceanem, na piasku leży trójkątny czubek pocerowanej sieci pełnej... meduz, glonów, wodorostów, wśród których skrzą się jak iskry malutkie sardynki. Na zmęczonych twarzach maluje się rozczarowanie i kilku przypadkowych turystów z nudnymi grymasami składa do futerałów aparaty fotograficzne.
Wciąż niespokojne wybrzeże Zatoki Gwinejskiej w Lomé nie bardzo nadaje się na połów. Mimo rzek i kilku spokojnych lagun, rybołóstwo nie jest specjalnością nadmorskiego Togo. Nie posiadając żadnej poważnej infrastruktury połowniczej, kraj ten musi sprowadzać ryby z Europy i z Ameryki. Primitywne pirogi wydziobane w pniu drzewa kapokowego nie mogą wypływać nawet z silnikiem daleko w morze i nie przynoszą wystarczająco ryb by powstał w Togo jakikolwiek przemysł przetwórczy. Tu, suszy się, smaży, wędzi i marynuje ryby pod gołym niebem, sposobem tradycyjnym a kąt gdzie sprzedaje się na targach ryby poznaje się już z daleka po...zapachu.


Prawdziwa Afryka zaczyna się tam gdzie kończy się asfalt, gdzie błoto, piach czy kurz małych dróg, dróżek i ścieżek zaprasza kolarza na własne ryzyko w nieznane. Na pierwszy rzut oka, mogłoby wyglądać na to, że stan afrykańskich tras będzie główną przeszkodą w jeździe na tak wątłym i delikatnym pojeździe jakim jest prosty rower. Mogłoby się nawet wydawać, że samochód, dżip, kamionetka są bezpieczniejszymi i pewniejszymi środkami lokomocji po wertepach afrykańskiej dżungli. Tymczasem tak nie jest. Wręcz przeciwnie! Rower : lekki i zwinny jednoślad przejedzie przez wszystkie pułapki buszu, które czyhają na śmiałka, pokona wszystkie przeszkody afrykańskich ścieżek i dojedzie bez przeszkód do każdego celu. Ileż razy byłem świadkiem (nie tylko w Afryce) jak ugrzęzłe w błotnistej mazie koła ciężkiego wehikułu unicestwiały marzenia zmotoryzowanych turystów zmuszając ich do spędzenia czasu wycieczki na odkopywanie łopatami ich zabrniętego po osie pojazdu. Wąskie opony roweru ominą każdą kałużę, wybrną z każdego błota i mułu, paradoksalnie, ich delikatność gwarantuje cykliście bezpieczeństwo. Lekki rower, nawet obładowany ciężkimi sakwami, można pchać i nieść przez wiele kilometrów i dojść z nim do pierwszej zagrody po pomoc czy naprawę. Natomiast zostawić popsuty samochód z całym dobytkiem w środku buszu - to szaleństwo! Zasada głosi, że nie należy nigdy opuszczać unieruchomionego pojazdu. Po prostu, trzeba czekać aż się ktoś zjawi i wybawi.


Zapuszczam się w drogę z Notsé do Kpalimé z przeświadczeniem, że nic mi nie grozi na rowerze. Optymizm też jest atutem awanturnika a wierzyć w swoją dobrą gwiazdę to budować zwycięstwo. Niemniej, Europejczyk na Czarnym Lądzie jest zawsze niespokojny. Tyle słyszał o niebezpieczeństwach tropikalnych okolic, że na samą myśl o tym, słabnie i staje się idealną ofiarą afrykańskiego losu. Nowoczesny komfort uczynił z nas ludzi słabych i przewraźliwionych a wszystkie sterylizacje, homogenizacje i pasteryzacje naszych potraw osłabiły naszą odporność na najmniejsze nawet agresje afrykańskiej mikrofauny i flory. W dodatku widząc, że jadę rowerem w te "straszne" strony i że przecinać będę sawannę i busz, straszono mnie opowiadając bajki o dzikich zwierzętach, które zjadają żywcem bladych turystów. Wówczas, raczej się wyśmiewałem z rozmówcy. Teraz, będąc na miejscu, na początku drogi w nieznane, siedząc spokojnie na rowerze blisko puszczy, przyszedł czas na zastonowienie się. Co się stanie, gdy np. stanę łeb w łeb z jakimś potężniejszym zwierzem : lwem, tygrysem, słoniem, hipopotamem czy nosorożcem? Jak się wówczas zachować. jak opanować normalny ludzki strach? Kontakt z nagłym niebezpieczeństwem jest zawsze zagadką. Trudno z góry przewidzieć jak się zachowam? Człowiek naprawdę "sprawdza się" w momentach trudnych i niesposób dopóki tego nie przeżyje na własnej skórze, przewidzieć jego reakcję. Czy mam duszę bohatera, odwagę śmiałka, męskość kamikaze? A może jestem po prostu zwykłym tchórzem, który zgalarecieje ze strachu i któremu zmiękną nogi przed pierwszym lepszym niebezpieczeństwem? Wiem, że moja wola nastawiania się na grożące położenie nie jest gwarancją mojej hipotetycznej śmiałości. Jeżdzenie na jednośladzie od wielu lat i szukanie przysłowiowego guza na głowie napewno nie jest dowodem pewnej odwagi czy dzielności, ale to być może tylko teoretyczną prowokacją niczym nie sprawdzoną wodec samego siebie. Mimo tego, że widzimy się raczej w bohaterskim wcieleniu, trudno ukryć obawy, które drzemią w naszej podświadomości. Niebezpieczeństwo to nie teatr, tu widownią własnej komedii jest sam człowiek i siebie okłamywać nie można. W Afryce, król jest nagi.



Kpalimé : miłe miasteczko położone na rozdrożu szos i podnóża zalesionego płaskowzwyżu Danyi miało dobrze wyasfaltowane ulice. Ucieszyłem się z tego bo obawiałem się kraksy na leśnej drodze. Ta, nr.9, prowadząca z Notsé do Gadjagan przez sawannę i dżunglę okazała się względnie wygodna najczęściej gliniasta, ubita i płaska choć gdzie niegdzie trawiaste pobocza zwężały się i zarośla "zaciskały" jak zielone kleszcze czerwoną ziemię, zostawiając miejscami tylko bardzo wąskie przejście dla pieszych. Ale złapać "gumę" na tej drodze nie byłoby tragedią. Szare chmury zasłoniły słońce i żar ustał a obecność dużej ilości tubylców gotowych zawsze pomóc, uspokaja mnie. W powietrzu panowała wciąż okropna, ciężka wilgoć ale o tej porze w lipcu i w tym miejscu gdzie u stóp gór skraplał się monsun, trudno było spodziewać się czegoś innego. Obawiałem się nawet nagłej, tropikalnej ulewy gdzie ogromna ilość wody wylana z nieba w bardzo krótkim czasie zmywa i zalewa wszystko. Gdzie się wówczas schować z rowerem? Po prawej, samotna góra Agou była do połowy zakryta w chmurach. Sledziłem z uwagą nie tylko nisko galopujące chmury ale także, po lewej, wysokie trzciny w poboczach gdyż uprzedzono mnie o niebezpieczeństwie węży-skoczków, których przykrym nawykiem jest nagły skok na szyję przechodzących czy pedałujących po drodze. Niepokoił mnie dodatkowo fakt, że nie wiedziałem dokładnie czy były to węże jadowite i czy ich ukąszenie mogło być śmiertelne. Pozornie więc, pedałowałem gdy tylko było to możliwe, środkiem drogi patrząc w lewo i w prawo, nasłuchując i śledząc za każdym szmerem w sitowiach. Zza wysokiej trawy zauważyłem liczne karminowe wierzchołki termitier podobne do wspaniałych architektur Gaudiego w Barcelonie. W Kpalimé odetchnąłem z ulgą. Deszcz nie spadł i żaden wąż super-skoczek nie połakomił się na białego cyklistę.

Wieczorem wracałem do hotelu w posępnym nastroju i przygnębiony z moim pierwszym spotkanym misjonarzem w Afryce. Było już zupełnie ciemno. Jakieś ogromne czarne ptaki rozsiadły się na czarnych gałęziach czarnego o tej porze baobabu obserwując mnie i straszliwie kracząc. Czasami wielkie nietoperze-wampiry podlatywały nad moją głową, niesamowicie świszcząc. Marna lampa na środku placyku, wokół której az czarno było od chrząszczy, much i komarów, oświetlała zaledwie popękany betonowy słup na którym ledwie wisiała i po którym pełzły zwinne jaszczurki. W powietrzu latały wciąż jak czarne błyskawice, złowieszcze nietoperze. Czerwone światełko nad drzwiami hotelu "Domino" a właściwie zwykła żarówka pomalowana farbą, była sygnałem, że o tej porze bar jedynego hotelu w Kpalimé był już czynny.
Przy ladzie były trzy osoby : jakiś Biały gość w stroju paryskiego turysty przebranego za myśliwego udającego się na safari, starszy lekko siwy Murzyn w podartych gaciach z trudem trzymający się na nogach i, na prawo, siedząca na wysokim taborecie bardzo spocona Murzynka w blond peruce i o muskularnych nogach odkrytych aż po uda.
Stanąłem obok "myśliwego"
- Jedną oranżadę, proszę.
Barmanowi rozwarły się jakby oczy, spojrzał na mnie ze zdziwieniem ale nic nie powiedział, pochylił się i wyciągnął jakby w zwolnionym tempie ze skrzyni pod kontuarem, chłodny napój. Po ścianie baru biegały ogromne jaszczurki o kolorowych ogonach, które zwią w Togo "ilotro" a w Kamerunie "dop". Cała trójka wieczornych gości lekko "wypiwszy" była już mocno pijana a Biały kołysał się jak bosman na statku i co chwila rozpychał się łokciami. Starszy Murzyn mocno oparty o ladę by nie upaść kręcił głową, wałęsał po sali mętnym wzrokiem i celował palcem w jaszczurki. Spocona panienka w lnianej peruce starała się opudrować bez pomocy lusterka wyjątkowo spłaszczony i bardzo błyszczący nos.
W ciepłym powietrzu baru hotelu "Domino" w Kpalimé zalatywało słodkawym alkoholem palmowym i kuchennymi odorami "fufu", rybą napewno, a może też spaloną oliwą i frytkami. Ogromne zabytkowe śmigło wisiało nieruchomo nad samą ladą ; jak zwykle, wentylator nie działał i w lokalu zaczynało być duszno. Spocona piękność zarzuciwszy ostentacyjnie i w zwolnionym tempie nogę na nogę, podciągnęła mikro-spódniczkę prawie że pod pas i zaczęła się wiercić na wysokim taburecie patrząc usilnie na "myśliwego". Strój jej mocno roznegliżowany i maniery panienek z Pigalle'u świadczyły o jej właściwej profesji i o coraz mniej skrytych zamiarach. Ona też polowała...
Jaszczurki wciąż ganiały po ścianie. Biały był już zbyt zgubiony w oparach whisky by zauważyć celne "zaloty" spoconej Murzynki o bardzo płaskim nosie. Coś tam pobąkiwał, łykał szklankę po szklance i straciwszy orientację, nie bardzo wiedział gdzie jest i w jakim towarzystwie przebywa. Czarny barman stojący na baczność wybałuszał oczy, co chwila dolewał całej trójce whisky do pełna i patrzył bokiem, zażenowany, na moją oranżadę.
- A, a, a, czy, czy ty wiesz kim jestem? - zapytał nagle biały kandydat na safari z lekkim akcentem, chuchając mi alkoholem prosto w twarz.
- Jestem trenerem drużyny piłkarskiej w Atakpamé...znasz? Byłem kiedyś dokerem w Roterdamie...eh, raczej na bezrobociu i...eh...hip...tttak. No, dolej bracie jeszcze do pełna, ot, tttak. No co ? Nie wierzysz? Popatrz!
Tu, Holender przebrany za łowcę grubej zwierzyny afrykańskiej, zaczął coś grzebać w wiatrówce, ale nie wyciągął nic.
- Niech ci będzie, bracie, eh, trenerem Atakpamé, pierwszoligowa drużyna, jedna z najlepszych...eh...hip...Tam w Europie szomerem, nikim...panem tu w Afryce...eh, Afryka "quel bordel!"
Spocona Murzynka nie spuszczając wzroku z byłego europejskiego bezrobotnego zmieniła pozycję znów zarzucając znów w jeszcze bardziej zwolnionym tempie nogę na nogę. Holender zmienił temat.
- Eh, słyszysz, bracie, nie ma jak krokodyle. Kro-ko-dy-le! Mówię ci...krokodyle- to fortuna! Tylko je hodować, mieć forsę i farmę...forsę (tu obmacał portfel) no... nie ma co...no. Na co czekasz? Dolej czarnuchu!
Barman ani nie mrugnął. Ostawił na bok pustą już butelkę Black and White, odgonił jaszczurkę, która skradała się do lady, otworzył następną butelkę, podał i zapisał coś w notesiku. Bialy wypił łyk, opłukał gardło i grymasząc wypluł.
- Baaaah! Co za paskudztwo! Pffff...! Quel bordel! Nie masz w tej zasranej norze lodówki czy co? I zwracając się do mnie - Te Negry nic nie potrafią, nawet kopać piłkę nie umieją. Trzeba ich wszystkiego uczyć. Jak dzieci. Ah, te czarnuchy, mówię ci, co za bordel.
Siwiejący Murzyn, który nie uczestniczył w naszej "konwersacji", oparł głowę na kontuarze, powieki opadły i zasnął na stojąco głośno sapiąc.
Jaszczurki wciąż biegały po ścianach i suficie nie przejmując się pijanym towarzystwem. Nie bardzo chciało mi się dyskutować z pijanym Holendrem, eks-dokerem, eks-szomerem, obecnie trenerem piłkarskim i przyszłym farmerem krokodyli. Zaduch w barze był coraz większy. Szklanka mojej oranżady była ciepła jakby ktoś ją podgrzał. Na szczęście, obecny trener z Atakpamé nie bardzo był przytomny, bo stukał twardo swoją szklanką o moją musztardówkę z oranżadą, myśląc napewno, że pijemy to samo.
- No to lu! Za Europę! Za białe kobiety! - warknął patrząc na bok. Spocona Murzynka w słonecznej peruce odczytała to jako zaproszenie. Zeszła z taboretu, spuściła mało eleganckim gestem przykrótką spódnicę i podeszła do trenera.
- Tu viens chéri? - zapytała miodowym głosikiem głaszcząc Holendra po mokrym karku.
- No dobrze... już dobrze... dolej jeszcze jednego...do pełna, ostatniego...eh, no to cześć, do jutra...eh - bełkotał eks-szomer, który nie bardzo wiedział gdzie był, z kim i do kogo mówił i którego ciągnęła coraz energiczniej za rękaw piękność nocy.
Nie było co robić. Jaszczurki wciąż biegały zygzakiem po ścianie. Rzuciłem 200 franków CFA na ladę, odstawiłem musztardówkę i poszedłem do mego pokoju...

Kamienista ścieżka schodziła nagle niebezpiecznie w dół mocno przy tym skręcając. Zahamowałem. Nie bardzo wiedziałem gdzie byłem, bo od blisko godziny po opuszczeniu wioski Atilakoussé, nie było już żadnych napisów ani żadnych znaków. W dodatku jechałem od miejscowości Elevagnon drogą leśną, która nie widniała na żadnej mapie Togo. Wprawdzie w stolicy Lomé, niektórzy o nej coś mniej więcej wiedzieli lub raczej słyszeli ale nikt nie mógł mi dać szczegółów co do jakości i długości drogi. Tubylcy zapewniali mnie, że "jadąc wciąż prosto" powinienem dopedałować bez problemów do Agbokopé, do szosy nr.15 w Zougbéda a tam skręcić w lewo i zjechać zakrętami z płaskozwyżu Danyi do miasteczla Badou. Orientacyjnie oceniałem odległość na ok. 80 km wśród lasów kraju Akposso.
Wokół było zielono, choć ranna mgła zasłaniała widok, bieliła barwy przyrody i jakby zamazywała wyrazistość form. Byłem na wysokości tysiąca metrów, pedałowałem już kilkanaście kilometrów bez widoczności opatulony w wilgotnej pierzynie chmur. Czasami mijały mnie jakieś szare "duchy", sylwetki chłopów idących pracować na pola z meczetą w ręku i widma kobiet niosących na głowie ciężkie emaliowane miednice. Nie wiem kto był bardziej zaskoczony tak niecodziennym spotkaniem w porannej mgle. Ja, czy oni, one? Ja, mówiąc prawdę, już nie tak bardzo bo się do nich przyzwyczaiłem, więc raczej oni, one. Tak sądzić mogłem po ich spojrzeniach pełnych zadumy. Bo o tej porze, widok Białego pedałującego na rowerze kojarzyć się może z upiorem. Według wiary Akpossów, którzy nie są ani Aszantami z Ghany ani Ewe z Togo, Czarny po śmierci staje się Białym, który jest zwiastunem zła.
- Tak, tak, dobrze jedziesz, to wciąż prosto! - wymachują rękami tubylcy gdy pytam ich o drogę wymawiając słowo "Agbodopé". Sprawdzam, patrzę na kompas, prosto na północ. Zgadza się. Mężczyżni nie boją się mnie, gorzej z kobietami, które na mój widok się chowają, uciekają lub śmieją do rozpuku jak tylko podjeźdżam mimo, że grzecznie mówię im "moni" (dzień dobry). Od wylęknionych istot nic wydobyć nie mogę...
- Siadaj i opowiadaj! - rozkaz wydany przez czarną matronę w sile wieku był nie do odparcia. Czekałem tymczasem aż mi naleje do kalbasy gorącej zupy z ryżu. Gdy rano zatrzymałem się na chwilę, by zapytać się jeszcze raz o drogę w małej osadzie kilka kilometrów za Agbokopé, cała wioska skupiła się dookoła mnie a słodki zapach "ataksi" gotujący się w sporym kotle dał mi ochotę pozostać tu dłużej i spróbować "domowego" śniadania. Oparłem więc mój "Peugeot" o rosły baobab i siadłem na drewnianym, trójkątnym stołeczku pięknie rzeźbionym, który znalazłby z pewnością miejsce w paryskim muzeum stuk afrykańskich. Nie pytając się o nic Murzynka wlała mi białą papkę do miski, wysypała z gazety coś co przypominało cukier i energicznie mieszała zawartość palcami co chwila je oblizując by sprawdzić prawdopodobnie stan słodkości. Nie wypadało odmówić, bo wokół zebrał się spory tłum ciekawskich, którzy czekali aż będę spożywał publicznie ryżowy klejik. Nie wypadało ich rozczarować, chodziło przecież także o mój prestiż, ba! o reputację białego gościa. Słodka kleista zupa była wyśmienita co wszytkim okazałem głośno mlaskając językiem i głaszcząć się po brzuchu.
- No, opowiadaj! - powtórzyła uparta Murzynka nie dając mi czasu na skończenie zupy. Bombardowała mnie pytaniami.
- Gdzie tak jedziesz rowerem? Po co się tak męczysz? Za jakie grzechy? Gdzie żona? Czy została w domu? Co robi? Zostawiłeś ją samą w domu? Nie boisz sie? Aha, będziesz z pewnością polował na Czarne, co? Nie? To dlaczego? Aha, wytrzymasz bez kobiety przez miesiąc? Tak długo? A dzieci? Co robią? Ile ich masz? Coooo? Tylko dwoje!?
Tu kobieta zamilkła. Spojrzała na mnie z niesmakiem, egzaminując mnie z góry na dół i dołu na górę, zatrzymując się za każdym razem na podbrzuszu. Było w jej spojrzeniu politowanie, jakby podejrzewała mnie o Bóg wie jaką chorobę zakażną czy lepiej, o impotencję.
- To i tak dużo jak na Francję, to nawet ponad średnią. Starałem ratować moją sytuację i usprawiedliwić moje skromne ojcowstwo.
- A pieniądze masz? Samochód masz? Dom masz? - ciekawska Murzynica zadawała coraz ostrzejsze pytania.
-Taaaak? No, to dlaczego masz tylko dwoje dzieci? Przecież jesteś bogaty, masz pieniądze, samochód i dom.
- U nas w Europie to na odwrót - tłumaczyłem- im się jest bogatszym tym ma się mniej dzieci. Demografia jest odwrotnie proporcjonalna do standartu życia. Voilà!
Może nie zrozumiała co chciałem powiedzieć, może nie miała nawet pojęcia gdzie jest Europa, może nie wyraziłem się zbyt jasno. Widziałem w jej oczach, że nie był to dla niej argument przekonywujący. Murzynka zamilkła, cmoknęła, pogrymasiła, dolała mi kleistej "ataksi", mocno pocukrzyła i ręką wymieszała ryżową maź wciąż się oblizując..
- Pij! - rozkazała. - Ale dlaczego?
- Co dlaczego ?- powtórzyłem głupio patrząć na kolorową jaszczurkę i szukając mądrej odpowiedzi. Nie miałem żadnych dosadnych argumentów. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- Nie wiem - rzekłem po chwili rozkładając ręce i odstawiając na ziemię niedopitą, przecukrzoną "ataksi".
Wiedziałem, że wizyta u szefa wioski była ceremonią nie tyle konieczną co pożądaną. Po prostu, wypadało. Było jeszcze nie tak póżno i do asfaltowej szosy pozostało mi jeszcze ok 40 km. Miałem więc dużo czasu. Do szefa poszła za mną cała, podniecona moją obecnością, wioska. Gdzieś w oddali słyszałem tam-tamy. Marsz wyglądał jak procesja, albo jak korowód ślubny : na przodzie, ja z jakąś starszą Murzynką jak nowożeńcy a inni trójkami za nami, posłusznie jak na wiejskim pogrzebie. Byłem zaskoczony organizacją anonimowej wioski, której nawet nie było na mapie. Nikt nie dawał rozkazów i każdy znał swoje miejsce szanując hierarchię, której struktury nie dostrzegałem. Młodzież była doskonale "wychowana", roweru nikt nie ruszał, nawet nie śmiał tego robić. Ukazanie się starszego wystarczyło by młodzian, którego żarła ciekawość, zaraz odszedł. (...)




Zagroda i gliniana chata szefa wioski była podobna do innych ale stała na uboczu i prowadziła do niej wąska ścieżka. Powiedzmy, że chata była solidniejsza i zamożniejsza bo miała dach pokryty falistą blachą-co było napewno znakiem władzy. W środku panował zmrok i pachniało pleśnią i moczem. Nie było okien i jedyne światło dochodziło przez otwór wejściowy.
Szef siedział na rozbebeszonym fotelu z plastyku postawionym na klepisku i drzemał z lekko pochyloną głową. Murzynka zaczęła mu coś mówić w języku akposso co chwila patrząc wymownie w moją stronę i pokazując na mnie ręką. Szef się ocknął, cmoknął, splunął, wysłuchał kobietę i wskazał na stołek. Usiadłem. Był to stary mężczyzna zmęczony życiem ale o bardzo bystrym, ujmującym spojrzeniu, z którego biła inteligencja. Milcząc, szef podał mi miskę z jakimś płynem. Wypadało wypić ale nie wiedziałem co mi podawał. W tych momentach, mózg działa zawsze ze zdwojoną energią i wracają błyskawicznie na myśl wszystkie przestrogi i zakazy :" Nie pić nigdy wody ani żadnych płynów w Afryce!." Ileż to razy to słyszałem w Europie! Zgoda, ale jak, żeby nie obrazić? Patrząc na bystry wzrok szefa wiedziałem już, że odgadł dylemat, który mną szarpal.
- To czysta woda - rzekł by mnie uspokoić.
"Czysta" dla niego, napewno, ale nie dla mnie, który w Afryce stał się"francuskim pieskiem" i wybrednym smakoszem wystawionym na wszystkie kulinarne pułapki. Kiedyś w lokalnym kramiku już piłem "ataksi" w zbiorowej kalbasie. A teraz mam wypić "czystą" wodę? Czujny wódz nie spuszczał ze mnie oczu, jakby chciał sprawdzić czy pokonam moje obawy, przełamię strach i zdobędę się na bohaterski "czyn"? W końcu, nie było rady, zamoczyłem wargi w wodzie, przytrzymałem miskę chwilę pod wąsem i odstawiłem na bok. W chacie było ciemno i liczyłem, że szef wszystkiego dostrzec nie mógł...
- Merci - wyksztusiłem, siląc się na naturalność. Chciałem coś opowiedzieć o mojej rowerowej przygodzie, o Francji, pochwalić za organizację, podziękować za gościnność, ale szef nagle przerwał:
- Ile masz dzieci?
- Dwoje, chłopca i dziewczynę.
Tu, powtórzyła się sytuacja z Murzynicą od słodkiej "ataksi". Szef zagrymasił, zmarszczył czoło, splunął, cmoknął i popatrzył na mnie z zażenowaniem. Pokiwał głową. Od razu wyczułem po jego zachowaniu, że nie byłem dla niego interesującym gościem i godnym partnerem do rozmowy. W ciemnej chacie zapanowała napięta cisza. Nie wiedziałem co robić. Wódz wioski pochylił głowę i przymknął oczy. Widocznie odeszła mu ochota by ze mną pogawędzić. Zrozumiałem. Wstałem, i podziękowałem.
Czarny orszak odprowadził mnie do roweru. który stał wciąż oparty o rosły baobab. Po torbach biegały niebiesko-czarne jaszczurki "ilotro". Wsiadłem na stalowego rumaka przyrzekając sobie, że następnym razem, odpowiem "osiem". Tak! Jestem od dziś w Afryce szczęśliwym ojcem ośmiu wspaniałych dzieci!
1988