Miesięcznik Kulturalno-Społeczny wydawany przez Stowarzyszenie Przyjaciół C.K. Norwida/Association"LES AMIS DE C.K. NORWID"("uprzednio przez "Editions-Casimir-le-Grand" do czerwca 2008 jako "TECZKA" (ed. papier.) I.N.P.I. N0 Brevet:98/71 94 32, Nr 41 Copyright: Jadwiga Dąbrowska, założycielka pisma i właściciel tytułu, obecnie Sekretarz generalny Association"LES AMIS DE C.K.NORWID"
czwartek, 26 listopada 2009
Podróże Pana Bruno :
ROWEREM PRZEZ TOGO czyli
AFRYKANSKIE JASZCZURKI
(tytuł prowizoryczny).
Jak tylko otwarły się drzwiczki samolotowego sasu, poczułem Afrykę. W twarz buchnął mi słodkawy zapach ziemi przesycony kerozenem i nasiąkły duszącą wilgocią. Na mokrej płycie lotniska w Tokoin-Lomé w stolicy Togo panowała podzwotnikowa lepkość, nie było czym oddychać i miałem bardzo nieprzyjemne uczucie, że powietrza w ogóle nie było. W czeluściach nocy tropikalnej migały tylko niejasne cienie, zastygłe sylwetki drzew podobnych do palm a o uszy obijał się regularny erotyczny śpiew cykad.
Port lotniczy rozłożony na przedmieściach miasta wypełniał zbity tłum spoconych pasażerów. Pot spływał po ich twarzach, szyjach malując na brzuchach i plecach symetryczne mokre plamy. Blade blaski neonów odbijały się na czarnych twarzach jak w lustrze a mocno kwaśnawy, lepki zapach podnieconej ciżby iritował mi nozdrza. Byłem w Lomé dopiero od kilku minut a koszulę miałem już zupełnie mokrą i przyklejoną do ciała. Nie wiedziałem jak pozbyć się wojskowej marynarki, którą zabrałem niepotrzebnie.
O ile architekt pawilonu lotniczego w Tokoin-Lomé wymyślił dość zgrabny budynek-akwarium o przyjemnych wielkich oknach, o tyle inżynier klimatyzacji po prostu robotę "odwalił" . Duszno było jak w piekle, "air conditioned" nie działało. W dodatku, uparci celnicy w mokrych mundurach sprawdzali skrupulatnie każdy bagaż. Widząc mnie stojącego posłusznie w kolejce jak wszyscy otworzyli szeroko oczy zauważając rower i podejrzewając Bóg wie co.
Zażądali z grożnymi minami bym odwiązał i otworzył każdą torbę. Ledwo odpakowałem sakwy a już jakaś czarna macka zdecydowanym ruchem zagłębiła się w porządek mojego pakunku. Zaskoczyła mnie ich sumienność zawodowa w tak nieludzkich wyrunkach. No cóż - pomyślałem - oni są do tego przyzwyczajeni a ja wylądowawszy prosto z lodówki airbusa będę musiał się pogodzić z tym, że istnieje afrykańska temperatura, afrykańska miara rzeczy i czasu oraz zupełna inna afrykańska skala stawiania pytań i afrykański sposób rozwiązywania problemów. Ktoś nazwał to " matową szybą cywilizacji" i chyba miał rację choć nie wiem o jakiej cywilizacji myślał. Trzeba się z losem pogodzić. Po prostu Afryka jest Afryką i na to nie ma rady.
Ledwo uporządkowałem na nowo i ubiłem jako tako moje rzeczy w torbach a już czułem, że spodnie miałem mokre i ciężkie jakbym je dopiero co wyciągnął z wody. Co będzie dalej? Jak tu żyć "po ludzku"? Jak pedałować w zmoczonym ubraniu, klejących się spodenkach, przylepionej koszulce i mokrych slipach?
W lepkiej poczekalni lotniska wypełnionej po brzegi onomatopejami przekrzyczających się pasażerów znalazłem na szczęście wolne miejsce na uzbrojenie mojego "Peugeota". Montuję pedały, podwyższam siodełko i zabieram się do pompowania opon. Zroszone narzędzia wyślizgują mi się z wilgotnych rąk i pot obficie spływa mi po czole, oczach, policzkach i szyi. Paskudne uczucie, na które nie ma żadnego sposobu. Dookoła mnie przysiadło się kilka amatorów majsterkowania, którzy śledząc moje zmagania, przytakują głowami ze znawstwem wytrawnych mechaników. Jeden z nich, starszy i odważniejszy, przykucnął tuż obok i trzyma już koło roweru by się nie ruszało. Drugi, zachęcony udaną interwencją kolegi, złapał rower za kierownicę, trzeci, najmłodszy, dosłownie wyrwał mi pompkę z rąk! Zaskoczony taką energiczną uprzejmością, nie bardzo wiem jak się zachować? Odpędzić to całe towarzystwo zanim dosłownie nie wsiądzie mi na rower czy udawać bogatego kolonistę przyzwyczajonego do pracy Murzynów "na czarno"? Z pod oka widzę, że ktoś obok podniósł nagle moje torby jeszcze nie przyczepione do bagażnika, trzyma je już pod pachą i gotowy jest gdzieś iść.
- Nie! Nie! - krzyczę, wstaję i gwałtownie zatrzymuję, łapiąc młodego chłopca, który nie pytając o nic, pędził już z moimi bagażami na postój taksówek. Biedak zamarł z wrażenia. Po raz pierwszy, napewno, zdarza mu się, że blady turysta odmówił mu tak stanowczo skorzystania z jego usług. Wystarczy by na horyzoncie lotniska ukazał się Biały - a dla nich każdy Biały to Krezus!- a już rzucają się na niego bagażowi, nosiciele paczek, walizek, otwierają się i zamykają drzwiczki samochodu i jeśli trzeba gotowi są nieść mu nawet przez 10 metrów...gazetę!
Ja, niestety, jestem dość a nawet bardzo niewdzięcznym turystą, rozpaczliwym klientem, gdyż zazwyczaj po zmontowaniu roweru gdzieś na boku lotniska czy dworca, przyczepiam do niego torby i nie proszę o nic nikogo i jadę w dal, nie korzystając z żadnych lokalnych "usług". Przyzwyczaiłem się być samowystarczalnym. Jestem takim z natury, trochę samotnik, trochę egoista, ale zmusiły mnie do tego też w pewnym sensie i okoliczności kolarza-awanturnika, gdzie w niektórych krajach liczyć można i należy tylko i wyłącznie na siebie samego. Ale tu, teraz w Lomé, czterech atletycznych chłopców czarnych jak heban wierci się aktywnie przy moim "Peugeocie". Zostałem dosłownie "odstawiony" na bok, każdy z "mechaników" coś tam grzebie, jeden dokręca śrubki, inny szmatą wyciera osmolone zębatki, inny jeszcze przytrzymuje pedały, prostuje szprychy, naciąga linki hamulców i przerzutki, spradza dynamo, dzwonek albo reguluje na oko nachylenie świateł. Ostatni, najmłodszy dokładnie zbiera i pakuje do torby wszystkie narzędzia. Po chwili "stalowy rumak" jest gotowy do drogi, lśni jak nowy i jest mi głupio i przykro bo nie mogę ich wynagrodzić za "spontaniczną" współpracę, bo nie mam przy sobie ani centa a na lotnisku nie ma kantoru.
- Nie szkodzi, papa. - mówią chórem jak gdyby nic się nie stało świecąc białymi zębami i ocierając dyskretnie zasmolone ręce o spodnie. Po chwili, już noszą komuś walizkę i podtrzymują białą staruszkę. Tu nie ma ani chwili do stracenia...
Nazajutrz rano jadąc nad ocean, czuję nagle bardzo nieprzyjemny powiew rozgrzanego kału. Wraz w morskim wiatrem, wieją prosto w nos klozetowe fetory. Na szerokiej plaży za rzędem smukłych drzew kokosowych tu i tam siedzą w kucki Murzyni w trakcje załatwiania swoich potrzeb w sposób jak najbardziej naturalny. Nikt tu się z tym nie kryje i nie zwraca uwagi na sąsiadów czy na zażenowanych turystów. By zbliżyć się do rybaków lepiej zatkać nos i uważnie patrzeć gdzie stawia się stopy. Przy samym morzu, sznur rybaków ciągnie z dwóch stron linę na końcu której znajduje się sieć. Zarzucili ją jeszcze w nocy i wywieźli ją ozdobną pirogą na kilkaset metrów od brzegu. Dziś rano trzymetrowe fale walą w plażę z siłą sztormu zostawiając na piachu kłęby białej piany. Teraz należy ciężką sieć przyciągnąć do brzegu. Żmudna to i trudna robota ale solidarność i organizacja pracy sprawia, że po godzinie wśród śpiewów i rytmicznych zmagań z gniewnym oceanem, na piasku leży trójkątny czubek pocerowanej sieci pełnej... meduz, glonów, wodorostów, wśród których skrzą się jak iskry malutkie sardynki. Na zmęczonych twarzach maluje się rozczarowanie i kilku przypadkowych turystów z nudnymi grymasami składa do futerałów aparaty fotograficzne.
Wciąż niespokojne wybrzeże Zatoki Gwinejskiej w Lomé nie bardzo nadaje się na połów. Mimo rzek i kilku spokojnych lagun, rybołóstwo nie jest specjalnością nadmorskiego Togo. Nie posiadając żadnej poważnej infrastruktury połowniczej, kraj ten musi sprowadzać ryby z Europy i z Ameryki. Primitywne pirogi wydziobane w pniu drzewa kapokowego nie mogą wypływać nawet z silnikiem daleko w morze i nie przynoszą wystarczająco ryb by powstał w Togo jakikolwiek przemysł przetwórczy. Tu, suszy się, smaży, wędzi i marynuje ryby pod gołym niebem, sposobem tradycyjnym a kąt gdzie sprzedaje się na targach ryby poznaje się już z daleka po...zapachu.
Prawdziwa Afryka zaczyna się tam gdzie kończy się asfalt, gdzie błoto, piach czy kurz małych dróg, dróżek i ścieżek zaprasza kolarza na własne ryzyko w nieznane. Na pierwszy rzut oka, mogłoby wyglądać na to, że stan afrykańskich tras będzie główną przeszkodą w jeździe na tak wątłym i delikatnym pojeździe jakim jest prosty rower. Mogłoby się nawet wydawać, że samochód, dżip, kamionetka są bezpieczniejszymi i pewniejszymi środkami lokomocji po wertepach afrykańskiej dżungli. Tymczasem tak nie jest. Wręcz przeciwnie! Rower : lekki i zwinny jednoślad przejedzie przez wszystkie pułapki buszu, które czyhają na śmiałka, pokona wszystkie przeszkody afrykańskich ścieżek i dojedzie bez przeszkód do każdego celu. Ileż razy byłem świadkiem (nie tylko w Afryce) jak ugrzęzłe w błotnistej mazie koła ciężkiego wehikułu unicestwiały marzenia zmotoryzowanych turystów zmuszając ich do spędzenia czasu wycieczki na odkopywanie łopatami ich zabrniętego po osie pojazdu. Wąskie opony roweru ominą każdą kałużę, wybrną z każdego błota i mułu, paradoksalnie, ich delikatność gwarantuje cykliście bezpieczeństwo. Lekki rower, nawet obładowany ciężkimi sakwami, można pchać i nieść przez wiele kilometrów i dojść z nim do pierwszej zagrody po pomoc czy naprawę. Natomiast zostawić popsuty samochód z całym dobytkiem w środku buszu - to szaleństwo! Zasada głosi, że nie należy nigdy opuszczać unieruchomionego pojazdu. Po prostu, trzeba czekać aż się ktoś zjawi i wybawi.
Zapuszczam się w drogę z Notsé do Kpalimé z przeświadczeniem, że nic mi nie grozi na rowerze. Optymizm też jest atutem awanturnika a wierzyć w swoją dobrą gwiazdę to budować zwycięstwo. Niemniej, Europejczyk na Czarnym Lądzie jest zawsze niespokojny. Tyle słyszał o niebezpieczeństwach tropikalnych okolic, że na samą myśl o tym, słabnie i staje się idealną ofiarą afrykańskiego losu. Nowoczesny komfort uczynił z nas ludzi słabych i przewraźliwionych a wszystkie sterylizacje, homogenizacje i pasteryzacje naszych potraw osłabiły naszą odporność na najmniejsze nawet agresje afrykańskiej mikrofauny i flory. W dodatku widząc, że jadę rowerem w te "straszne" strony i że przecinać będę sawannę i busz, straszono mnie opowiadając bajki o dzikich zwierzętach, które zjadają żywcem bladych turystów. Wówczas, raczej się wyśmiewałem z rozmówcy. Teraz, będąc na miejscu, na początku drogi w nieznane, siedząc spokojnie na rowerze blisko puszczy, przyszedł czas na zastonowienie się. Co się stanie, gdy np. stanę łeb w łeb z jakimś potężniejszym zwierzem : lwem, tygrysem, słoniem, hipopotamem czy nosorożcem? Jak się wówczas zachować. jak opanować normalny ludzki strach? Kontakt z nagłym niebezpieczeństwem jest zawsze zagadką. Trudno z góry przewidzieć jak się zachowam? Człowiek naprawdę "sprawdza się" w momentach trudnych i niesposób dopóki tego nie przeżyje na własnej skórze, przewidzieć jego reakcję. Czy mam duszę bohatera, odwagę śmiałka, męskość kamikaze? A może jestem po prostu zwykłym tchórzem, który zgalarecieje ze strachu i któremu zmiękną nogi przed pierwszym lepszym niebezpieczeństwem? Wiem, że moja wola nastawiania się na grożące położenie nie jest gwarancją mojej hipotetycznej śmiałości. Jeżdzenie na jednośladzie od wielu lat i szukanie przysłowiowego guza na głowie napewno nie jest dowodem pewnej odwagi czy dzielności, ale to być może tylko teoretyczną prowokacją niczym nie sprawdzoną wodec samego siebie. Mimo tego, że widzimy się raczej w bohaterskim wcieleniu, trudno ukryć obawy, które drzemią w naszej podświadomości. Niebezpieczeństwo to nie teatr, tu widownią własnej komedii jest sam człowiek i siebie okłamywać nie można. W Afryce, król jest nagi.
Kpalimé : miłe miasteczko położone na rozdrożu szos i podnóża zalesionego płaskowzwyżu Danyi miało dobrze wyasfaltowane ulice. Ucieszyłem się z tego bo obawiałem się kraksy na leśnej drodze. Ta, nr.9, prowadząca z Notsé do Gadjagan przez sawannę i dżunglę okazała się względnie wygodna najczęściej gliniasta, ubita i płaska choć gdzie niegdzie trawiaste pobocza zwężały się i zarośla "zaciskały" jak zielone kleszcze czerwoną ziemię, zostawiając miejscami tylko bardzo wąskie przejście dla pieszych. Ale złapać "gumę" na tej drodze nie byłoby tragedią. Szare chmury zasłoniły słońce i żar ustał a obecność dużej ilości tubylców gotowych zawsze pomóc, uspokaja mnie. W powietrzu panowała wciąż okropna, ciężka wilgoć ale o tej porze w lipcu i w tym miejscu gdzie u stóp gór skraplał się monsun, trudno było spodziewać się czegoś innego. Obawiałem się nawet nagłej, tropikalnej ulewy gdzie ogromna ilość wody wylana z nieba w bardzo krótkim czasie zmywa i zalewa wszystko. Gdzie się wówczas schować z rowerem? Po prawej, samotna góra Agou była do połowy zakryta w chmurach. Sledziłem z uwagą nie tylko nisko galopujące chmury ale także, po lewej, wysokie trzciny w poboczach gdyż uprzedzono mnie o niebezpieczeństwie węży-skoczków, których przykrym nawykiem jest nagły skok na szyję przechodzących czy pedałujących po drodze. Niepokoił mnie dodatkowo fakt, że nie wiedziałem dokładnie czy były to węże jadowite i czy ich ukąszenie mogło być śmiertelne. Pozornie więc, pedałowałem gdy tylko było to możliwe, środkiem drogi patrząc w lewo i w prawo, nasłuchując i śledząc za każdym szmerem w sitowiach. Zza wysokiej trawy zauważyłem liczne karminowe wierzchołki termitier podobne do wspaniałych architektur Gaudiego w Barcelonie. W Kpalimé odetchnąłem z ulgą. Deszcz nie spadł i żaden wąż super-skoczek nie połakomił się na białego cyklistę.
Wieczorem wracałem do hotelu w posępnym nastroju i przygnębiony z moim pierwszym spotkanym misjonarzem w Afryce. Było już zupełnie ciemno. Jakieś ogromne czarne ptaki rozsiadły się na czarnych gałęziach czarnego o tej porze baobabu obserwując mnie i straszliwie kracząc. Czasami wielkie nietoperze-wampiry podlatywały nad moją głową, niesamowicie świszcząc. Marna lampa na środku placyku, wokół której az czarno było od chrząszczy, much i komarów, oświetlała zaledwie popękany betonowy słup na którym ledwie wisiała i po którym pełzły zwinne jaszczurki. W powietrzu latały wciąż jak czarne błyskawice, złowieszcze nietoperze. Czerwone światełko nad drzwiami hotelu "Domino" a właściwie zwykła żarówka pomalowana farbą, była sygnałem, że o tej porze bar jedynego hotelu w Kpalimé był już czynny.
Przy ladzie były trzy osoby : jakiś Biały gość w stroju paryskiego turysty przebranego za myśliwego udającego się na safari, starszy lekko siwy Murzyn w podartych gaciach z trudem trzymający się na nogach i, na prawo, siedząca na wysokim taborecie bardzo spocona Murzynka w blond peruce i o muskularnych nogach odkrytych aż po uda.
Stanąłem obok "myśliwego"
- Jedną oranżadę, proszę.
Barmanowi rozwarły się jakby oczy, spojrzał na mnie ze zdziwieniem ale nic nie powiedział, pochylił się i wyciągnął jakby w zwolnionym tempie ze skrzyni pod kontuarem, chłodny napój. Po ścianie baru biegały ogromne jaszczurki o kolorowych ogonach, które zwią w Togo "ilotro" a w Kamerunie "dop". Cała trójka wieczornych gości lekko "wypiwszy" była już mocno pijana a Biały kołysał się jak bosman na statku i co chwila rozpychał się łokciami. Starszy Murzyn mocno oparty o ladę by nie upaść kręcił głową, wałęsał po sali mętnym wzrokiem i celował palcem w jaszczurki. Spocona panienka w lnianej peruce starała się opudrować bez pomocy lusterka wyjątkowo spłaszczony i bardzo błyszczący nos.
W ciepłym powietrzu baru hotelu "Domino" w Kpalimé zalatywało słodkawym alkoholem palmowym i kuchennymi odorami "fufu", rybą napewno, a może też spaloną oliwą i frytkami. Ogromne zabytkowe śmigło wisiało nieruchomo nad samą ladą ; jak zwykle, wentylator nie działał i w lokalu zaczynało być duszno. Spocona piękność zarzuciwszy ostentacyjnie i w zwolnionym tempie nogę na nogę, podciągnęła mikro-spódniczkę prawie że pod pas i zaczęła się wiercić na wysokim taburecie patrząc usilnie na "myśliwego". Strój jej mocno roznegliżowany i maniery panienek z Pigalle'u świadczyły o jej właściwej profesji i o coraz mniej skrytych zamiarach. Ona też polowała...
Jaszczurki wciąż ganiały po ścianie. Biały był już zbyt zgubiony w oparach whisky by zauważyć celne "zaloty" spoconej Murzynki o bardzo płaskim nosie. Coś tam pobąkiwał, łykał szklankę po szklance i straciwszy orientację, nie bardzo wiedział gdzie jest i w jakim towarzystwie przebywa. Czarny barman stojący na baczność wybałuszał oczy, co chwila dolewał całej trójce whisky do pełna i patrzył bokiem, zażenowany, na moją oranżadę.
- A, a, a, czy, czy ty wiesz kim jestem? - zapytał nagle biały kandydat na safari z lekkim akcentem, chuchając mi alkoholem prosto w twarz.
- Jestem trenerem drużyny piłkarskiej w Atakpamé...znasz? Byłem kiedyś dokerem w Roterdamie...eh, raczej na bezrobociu i...eh...hip...tttak. No, dolej bracie jeszcze do pełna, ot, tttak. No co ? Nie wierzysz? Popatrz!
Tu, Holender przebrany za łowcę grubej zwierzyny afrykańskiej, zaczął coś grzebać w wiatrówce, ale nie wyciągął nic.
- Niech ci będzie, bracie, eh, trenerem Atakpamé, pierwszoligowa drużyna, jedna z najlepszych...eh...hip...Tam w Europie szomerem, nikim...panem tu w Afryce...eh, Afryka "quel bordel!"
Spocona Murzynka nie spuszczając wzroku z byłego europejskiego bezrobotnego zmieniła pozycję znów zarzucając znów w jeszcze bardziej zwolnionym tempie nogę na nogę. Holender zmienił temat.
- Eh, słyszysz, bracie, nie ma jak krokodyle. Kro-ko-dy-le! Mówię ci...krokodyle- to fortuna! Tylko je hodować, mieć forsę i farmę...forsę (tu obmacał portfel) no... nie ma co...no. Na co czekasz? Dolej czarnuchu!
Barman ani nie mrugnął. Ostawił na bok pustą już butelkę Black and White, odgonił jaszczurkę, która skradała się do lady, otworzył następną butelkę, podał i zapisał coś w notesiku. Bialy wypił łyk, opłukał gardło i grymasząc wypluł.
- Baaaah! Co za paskudztwo! Pffff...! Quel bordel! Nie masz w tej zasranej norze lodówki czy co? I zwracając się do mnie - Te Negry nic nie potrafią, nawet kopać piłkę nie umieją. Trzeba ich wszystkiego uczyć. Jak dzieci. Ah, te czarnuchy, mówię ci, co za bordel.
Siwiejący Murzyn, który nie uczestniczył w naszej "konwersacji", oparł głowę na kontuarze, powieki opadły i zasnął na stojąco głośno sapiąc.
Jaszczurki wciąż biegały po ścianach i suficie nie przejmując się pijanym towarzystwem. Nie bardzo chciało mi się dyskutować z pijanym Holendrem, eks-dokerem, eks-szomerem, obecnie trenerem piłkarskim i przyszłym farmerem krokodyli. Zaduch w barze był coraz większy. Szklanka mojej oranżady była ciepła jakby ktoś ją podgrzał. Na szczęście, obecny trener z Atakpamé nie bardzo był przytomny, bo stukał twardo swoją szklanką o moją musztardówkę z oranżadą, myśląc napewno, że pijemy to samo.
- No to lu! Za Europę! Za białe kobiety! - warknął patrząc na bok. Spocona Murzynka w słonecznej peruce odczytała to jako zaproszenie. Zeszła z taboretu, spuściła mało eleganckim gestem przykrótką spódnicę i podeszła do trenera.
- Tu viens chéri? - zapytała miodowym głosikiem głaszcząc Holendra po mokrym karku.
- No dobrze... już dobrze... dolej jeszcze jednego...do pełna, ostatniego...eh, no to cześć, do jutra...eh - bełkotał eks-szomer, który nie bardzo wiedział gdzie był, z kim i do kogo mówił i którego ciągnęła coraz energiczniej za rękaw piękność nocy.
Nie było co robić. Jaszczurki wciąż biegały zygzakiem po ścianie. Rzuciłem 200 franków CFA na ladę, odstawiłem musztardówkę i poszedłem do mego pokoju...
Kamienista ścieżka schodziła nagle niebezpiecznie w dół mocno przy tym skręcając. Zahamowałem. Nie bardzo wiedziałem gdzie byłem, bo od blisko godziny po opuszczeniu wioski Atilakoussé, nie było już żadnych napisów ani żadnych znaków. W dodatku jechałem od miejscowości Elevagnon drogą leśną, która nie widniała na żadnej mapie Togo. Wprawdzie w stolicy Lomé, niektórzy o nej coś mniej więcej wiedzieli lub raczej słyszeli ale nikt nie mógł mi dać szczegółów co do jakości i długości drogi. Tubylcy zapewniali mnie, że "jadąc wciąż prosto" powinienem dopedałować bez problemów do Agbokopé, do szosy nr.15 w Zougbéda a tam skręcić w lewo i zjechać zakrętami z płaskozwyżu Danyi do miasteczla Badou. Orientacyjnie oceniałem odległość na ok. 80 km wśród lasów kraju Akposso.
Wokół było zielono, choć ranna mgła zasłaniała widok, bieliła barwy przyrody i jakby zamazywała wyrazistość form. Byłem na wysokości tysiąca metrów, pedałowałem już kilkanaście kilometrów bez widoczności opatulony w wilgotnej pierzynie chmur. Czasami mijały mnie jakieś szare "duchy", sylwetki chłopów idących pracować na pola z meczetą w ręku i widma kobiet niosących na głowie ciężkie emaliowane miednice. Nie wiem kto był bardziej zaskoczony tak niecodziennym spotkaniem w porannej mgle. Ja, czy oni, one? Ja, mówiąc prawdę, już nie tak bardzo bo się do nich przyzwyczaiłem, więc raczej oni, one. Tak sądzić mogłem po ich spojrzeniach pełnych zadumy. Bo o tej porze, widok Białego pedałującego na rowerze kojarzyć się może z upiorem. Według wiary Akpossów, którzy nie są ani Aszantami z Ghany ani Ewe z Togo, Czarny po śmierci staje się Białym, który jest zwiastunem zła.
- Tak, tak, dobrze jedziesz, to wciąż prosto! - wymachują rękami tubylcy gdy pytam ich o drogę wymawiając słowo "Agbodopé". Sprawdzam, patrzę na kompas, prosto na północ. Zgadza się. Mężczyżni nie boją się mnie, gorzej z kobietami, które na mój widok się chowają, uciekają lub śmieją do rozpuku jak tylko podjeźdżam mimo, że grzecznie mówię im "moni" (dzień dobry). Od wylęknionych istot nic wydobyć nie mogę...
- Siadaj i opowiadaj! - rozkaz wydany przez czarną matronę w sile wieku był nie do odparcia. Czekałem tymczasem aż mi naleje do kalbasy gorącej zupy z ryżu. Gdy rano zatrzymałem się na chwilę, by zapytać się jeszcze raz o drogę w małej osadzie kilka kilometrów za Agbokopé, cała wioska skupiła się dookoła mnie a słodki zapach "ataksi" gotujący się w sporym kotle dał mi ochotę pozostać tu dłużej i spróbować "domowego" śniadania. Oparłem więc mój "Peugeot" o rosły baobab i siadłem na drewnianym, trójkątnym stołeczku pięknie rzeźbionym, który znalazłby z pewnością miejsce w paryskim muzeum stuk afrykańskich. Nie pytając się o nic Murzynka wlała mi białą papkę do miski, wysypała z gazety coś co przypominało cukier i energicznie mieszała zawartość palcami co chwila je oblizując by sprawdzić prawdopodobnie stan słodkości. Nie wypadało odmówić, bo wokół zebrał się spory tłum ciekawskich, którzy czekali aż będę spożywał publicznie ryżowy klejik. Nie wypadało ich rozczarować, chodziło przecież także o mój prestiż, ba! o reputację białego gościa. Słodka kleista zupa była wyśmienita co wszytkim okazałem głośno mlaskając językiem i głaszcząć się po brzuchu.
- No, opowiadaj! - powtórzyła uparta Murzynka nie dając mi czasu na skończenie zupy. Bombardowała mnie pytaniami.
- Gdzie tak jedziesz rowerem? Po co się tak męczysz? Za jakie grzechy? Gdzie żona? Czy została w domu? Co robi? Zostawiłeś ją samą w domu? Nie boisz sie? Aha, będziesz z pewnością polował na Czarne, co? Nie? To dlaczego? Aha, wytrzymasz bez kobiety przez miesiąc? Tak długo? A dzieci? Co robią? Ile ich masz? Coooo? Tylko dwoje!?
Tu kobieta zamilkła. Spojrzała na mnie z niesmakiem, egzaminując mnie z góry na dół i dołu na górę, zatrzymując się za każdym razem na podbrzuszu. Było w jej spojrzeniu politowanie, jakby podejrzewała mnie o Bóg wie jaką chorobę zakażną czy lepiej, o impotencję.
- To i tak dużo jak na Francję, to nawet ponad średnią. Starałem ratować moją sytuację i usprawiedliwić moje skromne ojcowstwo.
- A pieniądze masz? Samochód masz? Dom masz? - ciekawska Murzynica zadawała coraz ostrzejsze pytania.
-Taaaak? No, to dlaczego masz tylko dwoje dzieci? Przecież jesteś bogaty, masz pieniądze, samochód i dom.
- U nas w Europie to na odwrót - tłumaczyłem- im się jest bogatszym tym ma się mniej dzieci. Demografia jest odwrotnie proporcjonalna do standartu życia. Voilà!
Może nie zrozumiała co chciałem powiedzieć, może nie miała nawet pojęcia gdzie jest Europa, może nie wyraziłem się zbyt jasno. Widziałem w jej oczach, że nie był to dla niej argument przekonywujący. Murzynka zamilkła, cmoknęła, pogrymasiła, dolała mi kleistej "ataksi", mocno pocukrzyła i ręką wymieszała ryżową maź wciąż się oblizując..
- Pij! - rozkazała. - Ale dlaczego?
- Co dlaczego ?- powtórzyłem głupio patrząć na kolorową jaszczurkę i szukając mądrej odpowiedzi. Nie miałem żadnych dosadnych argumentów. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- Nie wiem - rzekłem po chwili rozkładając ręce i odstawiając na ziemię niedopitą, przecukrzoną "ataksi".
Wiedziałem, że wizyta u szefa wioski była ceremonią nie tyle konieczną co pożądaną. Po prostu, wypadało. Było jeszcze nie tak póżno i do asfaltowej szosy pozostało mi jeszcze ok 40 km. Miałem więc dużo czasu. Do szefa poszła za mną cała, podniecona moją obecnością, wioska. Gdzieś w oddali słyszałem tam-tamy. Marsz wyglądał jak procesja, albo jak korowód ślubny : na przodzie, ja z jakąś starszą Murzynką jak nowożeńcy a inni trójkami za nami, posłusznie jak na wiejskim pogrzebie. Byłem zaskoczony organizacją anonimowej wioski, której nawet nie było na mapie. Nikt nie dawał rozkazów i każdy znał swoje miejsce szanując hierarchię, której struktury nie dostrzegałem. Młodzież była doskonale "wychowana", roweru nikt nie ruszał, nawet nie śmiał tego robić. Ukazanie się starszego wystarczyło by młodzian, którego żarła ciekawość, zaraz odszedł. (...)
Zagroda i gliniana chata szefa wioski była podobna do innych ale stała na uboczu i prowadziła do niej wąska ścieżka. Powiedzmy, że chata była solidniejsza i zamożniejsza bo miała dach pokryty falistą blachą-co było napewno znakiem władzy. W środku panował zmrok i pachniało pleśnią i moczem. Nie było okien i jedyne światło dochodziło przez otwór wejściowy.
Szef siedział na rozbebeszonym fotelu z plastyku postawionym na klepisku i drzemał z lekko pochyloną głową. Murzynka zaczęła mu coś mówić w języku akposso co chwila patrząc wymownie w moją stronę i pokazując na mnie ręką. Szef się ocknął, cmoknął, splunął, wysłuchał kobietę i wskazał na stołek. Usiadłem. Był to stary mężczyzna zmęczony życiem ale o bardzo bystrym, ujmującym spojrzeniu, z którego biła inteligencja. Milcząc, szef podał mi miskę z jakimś płynem. Wypadało wypić ale nie wiedziałem co mi podawał. W tych momentach, mózg działa zawsze ze zdwojoną energią i wracają błyskawicznie na myśl wszystkie przestrogi i zakazy :" Nie pić nigdy wody ani żadnych płynów w Afryce!." Ileż to razy to słyszałem w Europie! Zgoda, ale jak, żeby nie obrazić? Patrząc na bystry wzrok szefa wiedziałem już, że odgadł dylemat, który mną szarpal.
- To czysta woda - rzekł by mnie uspokoić.
"Czysta" dla niego, napewno, ale nie dla mnie, który w Afryce stał się"francuskim pieskiem" i wybrednym smakoszem wystawionym na wszystkie kulinarne pułapki. Kiedyś w lokalnym kramiku już piłem "ataksi" w zbiorowej kalbasie. A teraz mam wypić "czystą" wodę? Czujny wódz nie spuszczał ze mnie oczu, jakby chciał sprawdzić czy pokonam moje obawy, przełamię strach i zdobędę się na bohaterski "czyn"? W końcu, nie było rady, zamoczyłem wargi w wodzie, przytrzymałem miskę chwilę pod wąsem i odstawiłem na bok. W chacie było ciemno i liczyłem, że szef wszystkiego dostrzec nie mógł...
- Merci - wyksztusiłem, siląc się na naturalność. Chciałem coś opowiedzieć o mojej rowerowej przygodzie, o Francji, pochwalić za organizację, podziękować za gościnność, ale szef nagle przerwał:
- Ile masz dzieci?
- Dwoje, chłopca i dziewczynę.
Tu, powtórzyła się sytuacja z Murzynicą od słodkiej "ataksi". Szef zagrymasił, zmarszczył czoło, splunął, cmoknął i popatrzył na mnie z zażenowaniem. Pokiwał głową. Od razu wyczułem po jego zachowaniu, że nie byłem dla niego interesującym gościem i godnym partnerem do rozmowy. W ciemnej chacie zapanowała napięta cisza. Nie wiedziałem co robić. Wódz wioski pochylił głowę i przymknął oczy. Widocznie odeszła mu ochota by ze mną pogawędzić. Zrozumiałem. Wstałem, i podziękowałem.
Czarny orszak odprowadził mnie do roweru. który stał wciąż oparty o rosły baobab. Po torbach biegały niebiesko-czarne jaszczurki "ilotro". Wsiadłem na stalowego rumaka przyrzekając sobie, że następnym razem, odpowiem "osiem". Tak! Jestem od dziś w Afryce szczęśliwym ojcem ośmiu wspaniałych dzieci!
1988
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz