Bruno Koper
DZIENNIK Z PODROZY PO ZACHODNIM MAROKU
Z Tangeru do Marakeszu rowerem.
Na paryskim lotnisku Orly wszystko odbyło się spokojnie, bez nerwów, do tego stopnia, że nawet leniwy samolot linii Royal Air Maroc odlecial z godzinnym opóżnieniem. Nie była to dla mnie najlepsza nowina bo i tak miałem oficjalnie lądować w Tangerze póżno w nocy. A tu jeszcze dodatkowa godzina. W końcu, gdy marokański Boeing 737 pożegnał się z zimnym i deszczowym Paryżem była już północ. Raz na miejscu, 3 godziny póżniej, pilot zapowiedzal dobrą wiadomość i to mnie uspokoiło: nie pada i temperatura powietrza wynosi 11 C. I rzeczywiście, w Tangerze było sucho i ciepło. Rower dobrze opakowany w karton doleciał bez szwanku czyli nie musiałem specjalnie majstrować by był natychmiast "operacyjny". Podróżnych było mało i wyglądało na to że na każdego przybysza czekał ktoś z rodziny. Elegancka hala lotniska opustoszyła się szybko. Gwar powitań ucichł i zostałem sam. Zastanawiałem się czy mam posłuchać dobrych rad żony i wziąć taksówkę za 20 euro czy zdać się na swój los, zaryzykować i zaufać swemu przeznaczeniu? Problem w tym, że na kilkunasto- kilometrowej trasie, która dzieli lotnisko im. Ibn Batuta od centrum miasta czychają ponoć hordy rzezimieszków polujące na świeżych i naiwnych turystów, którzy ledwo że wylądowawszy z pełnym bagażem i wypchanym portfelem nie orientują się jeszcze w sytuacji. Większość przybyszów nie chcąc ryzykować, bierze taksówki i ma rację. Po dwóch sekundach zastanawiania się wybrałem, mimo zapowiedzianego niebezpieczeństwa, nocne pedałowanie tym bardziej, że o północy-myślałem- już nie będzie nikogo na trasie i że łobuzy poszli śpać. Celnicy, rozbawieni moim wahaniem i którzy przypatrywali się mojemu rowerowi, zapewniali mnie z zagadkowym i niejasnym uśmiechem, że obecnie w tych dniach mogę być spokojny bo nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Dlaczego obecnie i w tych dniach? Nie chcieli mi powiedzieć nic więcej zachowując tajemnicę i robiąc porozumiewawcze między sobą miny. Dowiem się o tym póżniej.
Z lotniska w Boukhalef do Tangeru jest dokładnie 15 km, które przepedałowałem z duszą na ramieniu rapido presto mając mimo wszystko lekkiego stracha. Nigdy nie wiadomo? Pedałowało mi się lekko i szybko tym bardziej, że wiał południowy, ciepły i lekki wiatr w plecy, asfalt był doskonałej jakości, było płasko a nawet lekko z góry i, podobnie jak autostrady w Belgii, droga była doskonale oświetlona mocno święcącymi się latarniami wokół których brzęczał rój zwariowanych owadów. Liczne flagi Maroka aż czerwieniły okolice. Zaskoczyło mnie, że o tej porze, grubo po północy, po obu stronach szosy, co 100-200 m stał policjant. Nie było więc ryzyka, że wpadnę w dziurę, nie musiałem włączać dynama i czułem się całkiem bezpiecznym jakby oczekiwanym, oficjalnym i witanym gościem pod opieką królewskich żandarmów. Oprócz policjantów i policyjnych wozów na szosie nie było nikogo. Z pobliskich chałup dochodził psi koncert. Psy szczekały w wściekłej kakofonii, ujadały jak w konkursie kto dłużej i kto głośniej, dzwoniły łańcuchy ale na szczęście były uwiązane, niemniej orarniał mnie strach i ciarki przeszły mi kilkakrotnie po plecach dodając animuszu do szybszego pedałowania. Od czasu spotkań z tureckimi kundlami nie pałam do przydrożnych molosów specjalną sympatią.
Wkrótce na coraz jaśniejszym horyzoncie ukazał się Tanger. Mimo póżnej już pory, miasto było dobrze oświetlone i nad białymi blokami półkolista jasna łuna stwarzała niezwykłe wrażenie nocnej fantastyki. Na ulicach było zupełnie pusto i tylko kilka wystraszonych kotów grzebalo śmiecie w rynsztokach. Nie miałem żadnych kłopotów z orientacją. Przestudiowałem jeszcze w Paryżu plan Tangieru i znałem go na pamięć. Po rondzie Jamia al Arabia, szerokim bulwarem Yacoub el Mansour zjechałem do morza, nałykałem się dobrej dozy jodu i skręciłem zaraz w lewo na nadmorską promenadę FAR-u upstrzoną licznymi narodowymi flagami. Gdy dopedałowałem pod górę krętą ulicą Salah Eddine el Ayubi do pensjonatu "Gibraltar" przy ulicy Wolności była 2-ga w nocy, wszyscy już spali i drzemiący, pół przytomny stróż opatulony w koc nie pamiętał bym kiedykolwiek tj. kilka dni temu, zarezerwował z Paryża pokój na dwie noce. Normalka. Na szczęście, był jeszcze na piętrze hotelu wolny pokój o dużych wymiarach, wysokim suficie za 60 dirhamów (czyli za 6 euro) i z tzw. po angielsku "king size bedem" tj. iście małżeńskim, półtora-osobowym i dość sfatygowanym łożem, mogłem więc podzielić hotelową przestrzenną posesję z rowerem, z którym nie bardzo lubię się rostawać nawet w nocy. W pokoju o kaflowych ścianach, czystym i bez wygód było zimno jak w psiarni, zimniej niż na zewnątrz, Tu o tej porze w Maroku nikt nie używa grzejników i nie wiem czy nawet o istnieniu takiego wynalazku tu wiedzą. Okryłem się jak mogłem kocami i... wyspałem się wyśmienicie po pierwszych kolarskich emocjach na afrykańskim kontynencie. Pensjonat "Gibraltar" ma wielką zaletę: jest świetnie położony,100 kroków od francuskiego konsulatu, bardzo zgrabnego budynku w stylu arabskim otoczonego gęstym parkiem z wesołą fasadą śmiejącą się na Plac Francji, przy którym znajduje się w cieniu niskich drzew bardzo znana w Tangerze kafejka "Café de Paris", w której przesiadywały niegdyś eleganckie damy w krinolinach i słynne gwiazdy ekranu, pióra i pędzla. Dziś siedzi przy filiżance kawy z mlekiem (a raczej mleka z odrobiną kawy ) sam Koper w własnej osobie, rowerowy (ale anonimowy) globe-trotter gwiazdor w dresach, cyklista w skórzanych sandałach i białych tenisowych skarpetkach. O tempora! o mores!
Tanger. Miasto bardzo podupadło i domy kolonialne, swego czasu wspaniałe o barokowym wystroju pomalowane na miedziany brąz i pomarańczową żółć, pomału się rozpadają. Niegdyś piękne, barwne tynki odklejają się dziś połaciami od zgrzybiałych cegieł, sypią kolorowym śniegiem na dziurawe chodniki i ukazują niedyskretne kulisy miejskiej dumy i abstrakcyjne plamy byłej świetności. Powędrowałem najpierw do medyny i suku (targu) ale nic nie zachwyciło mnie w szczególności, nic nie zaskoczyło: czy to tu w Maroku, czy w Tunezji, czy w Egipcie, spotykam wciąż to samo, te same zapachy, krzyki, podobne situacje, tą niezmienną ludzką ciżbę, którą ominęła moda i obyczaje, o których zapomniał kalendarz. Po 30-tu latach, jestem znowu w Tangerze, wracam do ulubionych stron, gdzie stracę szybko poczucie czasu, wydaje mi się, że opuściłem znajome twarze i bliskie mi rewiry zaledwie kilka dni temu. Odczuwam nieuchwytny parfum skróconego czasu. Mijam te same znudzone fizjonomie zawodowych żebraków, interesowny uśmiech skocznego sklepikarza zapraszający do swego zapchanego butyku gdzie i tak nic nie kupię. Błądzę bez planu po niekończących się zawiłych i zapchanych uliczkach, ślepych zaułkach w labiryncie krzywych ścieżek, który jakby schował się przed czasem i zaczaił w Sredniowieczu. Patrzę na te same kramiki, słyszę te same melodie i podziwiam te same liche rękodzielnictwo z kolorową tandetą wystawioną dla turystów, którzy nadlecą wkrótce zza Pirenejów i Alp do Tangeru, dokładnie wtedy gdy odlecą stąd bociany na europejskie bagniska.
Medyna Tangeru jest pięknie położona na skalistym wzgórzu, z którego gdy jest dobra widoczność na cieśninę gibraltajską, zauważyć można biały czubek Andaluzji.. Zrobiłem dwie akwarele, chyba udane. Pogodę mam wspaniałą: suchą i słoneczną, 17° C w cieniu i ok. 25 w słońcu. Jutro jadę do Larache przez Asilah wzdłuż Oceanu na południe czyli praktycznie pod wiatr bo taki widziałem kierunek strzałek na mapach meteorologicznych. To akurat mała zaprawa jak na początek.
Z Tangeru do Larache, jest tylko 90 km, niemniej był to etap bardzo ciężki gdyż na pierwszy raz setka km bez uprzedniego treningu to dużo, zbyt dużo nawet na rowerowego Herkulesa za którego mimo wieku wciąż się uważam. Dopedałowałem do mety skonany. Pocieszeniem była wspaniała pogoda. W Tangerze o 8-mej rano, z powodu lekkiej mgły nad zatoką tangerską, która jak szara firanka zasłaniała Europę, kleiste powietrze było przeszyte lepką wilgotnością i mocno pachniało jodem. Mile trzepotały liczne czerwone flagi w białą gwiazdą Maroka. Jak tylko wyjechałem poza puste bo zaspane jeszcze miasto, czuło się lekkie ciepło, które dygotało nad płaskim krajobrazem i parowało nad wilgotną zielenią lśniącą od rosy jak brylant. Przedwczorajszych psów nie było. Cisza. Niespokojna cisza, bo pełna podejrzliwości. Gdzie są te psy? Po 20-tu km dopedałowałem do morza. Ocean jest tu pianisty i liczne fale liżą po kolei plaską i szeroką plażę. Małe piaszczyste wydmy porośnięte pokrzywionymi drzewami i rozsypane chaotycznie odgradzają szosę od morza. Cisza piasków jest tylko zmącona szelestem tańczącego wiatru i regularnym szumem fal.
Na drodze do Asilah za mostem im. Mahomeda V-go skąd rozciąga się piękma panorama, czekała na mnie nie planowana przygoda, niespodzewane spotkanie z jego wnukiem, z królem Mohamedem VI-tym, który jak przypadkiem wracał tego samego dnia do Rabatu, o tej samej godzinie i jechał tą samą drogą co ja przez Asilah i Larache. Młody władca spędził kilka dni w Tangerze gdzie m.innymi inaugurował nadmorski bulwar swego imienia. Teraz, w pełnym polu, w zupełnym pustkowiu lekkich pagórków, 50 km od miasta i z dala od jakichkolwiek zabudowań, cała samochodowa karawana królewska zablokowała trasę zabraniając jazde nawet rowerem. Zrozumiałem, że przedwczorajsza obecność żandarmów na trasie z lotniska do centrum nie była przypadkowa i wyjaśniała zagadkowe uśmiechy celników. Byłem więc, przez te kilka dni ,pod doskonałą opieką królewskiej żandarmerii. Pedałowałem beztrosko zachwycając się pejzażem dopóty dopóki nie zjawił sie na horyzoncie za mną ryczący korowód czarnych limuzyn. Zostałem gwałtownie zatrzymany, dosłownie zepchany do rowu i strzeżony okiem kilku żandarmow, z którymi nie było sposobu by pożartować. Nie zdążyłem ocknąć się z wrażenia, gdy nagle, obok mnie przejechał z astronomiczną szybkością czarny automobil sułtana z trzepoczącą flagą a na niebie ukazały sie helikoptery i samoloty w bojowym szyku. Na drodze, przed i za limuzyną króla, jechała niezliczona ilość motocyklistów, ministerialnych limuzyn, wozów policyjnych, strażackich, karetek pogotowia, dżipów i innych pojazdów wojskowych z żołnierzami uzbrojonymi po zęby i z bronią gotową do strzału. Lepiej się było nie wychylać i cicho siedzieć w rowie. Po chwili pozwolono mi wyjść z rowu ale zatrzymano mnie jeszcze przez dobrą godzinę mimo iż królewski cyrk z towarzyszącą karawaną już dawno znikł za łysymi pagórkami pod parasolą warczących helikopterów, ryczących syren i nie było przecież siły bym mógł ją dogonić na rowerze.
Po 40 kilometrach, wśród wietrznego i zielonego o tej porze roku pustkowia dopedałowałem do przepięknego miasteczka Asilahgdzie znajduje się bajeczna medyna intra muros. Czysta, wonna jodem, odmalowana na czysty błysk, starannie wybrukowana starówka zaprasza na spacer. Mury byłych hiszpańskich domostw pomalowane świeżym jeszcze wapnem błyszczą w słońcu jak srebro. Okiennice są niebieskie jak ciemny azur fal pobliskiego oceanu i zielone jak kłaniające się Eolowi pióropiusze palm. Ma się wrażenie, że zabłądziło się w andaluzyjską wioseczkię rozsianą po Alpujarras w Sierra Newadzie. Te okolice były przez długi czas portugalskie, następnie hiszpańskie, nic więc dziwnego, że pozostał tu, w uroczych zaułkach Asilah, europejski duch europejskich konkwistadorów. Teraz, w lutym, to jeszcze nie sezon więc nie ma turystów tym bardziej, że spowodu złośliwych i obrazoburczych karykatur Mahometa, Marok został zaliczony do krajów niebezpiecznych gdzie lepiej nie zaglądać. Tymczasem, spacerując po medynach i pedałując przez kraj, w wioskach i miasteczkach ludzie witają mnie serdecznie i nigdy nie spotkałem się z jakąkolwiek agresją. Może to wiek, wąs, a może siwe włosy, a może po prostu stalowy rumak, który neutralizuje gniew, zabawia widzów i zaprasza do rozmowy i do pytań?
Larache też jest z wystroju i atmosfery hiszpańskim miastem. Sercem jest centralny plac, rondo do którego dążą wszystkie główne ulice i, który nazywał się jeszcze na początku ub. wieku Piaza de Espana a teraz nosi nazwę Place de la Libération. Jest to typowy plac andaluzyjskiego rodu i dobry przykład kolonialnego urbanizmu: ma kształt elipsy w środku której znajduje się kaflowa fontanna (dziś nieczynna), dookoła niej bukiet zdrowych palm a pod nimi barokowego kształtu żeliwne ozdobne ławki, na których -nota bene- nie sposób popołudniu i wieczorem znależć wolnego miejsca. Tu, po 17-tej, gdy słońce zbliża się do poziomej linii horyzontu bliskiego tu oceanu i gdy cichnie morska bryza, męźczyżni rozsiani po kafejkach i restauracjach, wystrojeni po europejsku, banalnie i bez szyku, patrzą dyskretnie spod oka na kobiety ubrane po arabsku, na zwinne sylwetki odziane w lekkie, kolorowe dżellaby, włosy ukryte pod lekkim i zalotnym szalem (hijab) a nawet, nierzadko, podobnież coraz częściej, z twarzą całkiem zasłoniętą czarną chustą (niqab) spod której zauważyć można jedynie tajemniczą iskrę czarnych oczów.
W Tangerze i w Larache, pamięć po hiszpańskiej tradycji "paseo" nie wymarła i wszyscy spacerują wokół centralnej elipsy, kręcąc się kilka razy w kółko... Gdy z boku ustawia się kramik z churros kąpiących się w dymiącej oliwie, zachęcony, staję w kolejce ale, niestety churrosy są, tylko, że bez czekolady, tej pysznej gęstej hiszpańskiej czekolady za którą przepadam. W ogóle, pachnie tutaj Iberią i mam wrażenie, że tutejsi żywią wciąż niepohamowany pęd i nieukrywaną nostalgię do byłych kolonizatorów. Dużo "tubylców" zwraca się do mnie po hiszpańsku.
Oprócz kupy rzymskich ruin po Lixiusie rozsianymi po krzakach Historii nad eustarium (ujściem rzeki) Loukkos, niedaleko Larache, nie ma tu nic do zwiedzania, chyba że się jest miłośnikiem pewnej literatury, bo pochowany jest tu francuski pisarz Jean Genet, który pałał specjalnym sentymentem do Maroka. Nadmorski katolicki i pohiszpański cmentarz jest daleko od centrum, het za ogromnym cmentarzem muzulmańskim, którego zwiedzać raczej nie należy.
O ile w Tangerze za hotel zapłaciłem 6 euro, to w Larache Hotel "Amal" przy ulicy Abdallah Ben Yassine kosztował mnie tylko 5 euro, ale pokój wyglądał jak cela mnicha beż żadnych sanitarnych wygód ale za to z podłużnym okienkiem pełniący najprawdopodobniej funkcjię wietrznika gdyż znajdującym się praktycznie pod sufitem. Poszedłem się wyprysznicować obok, bo na tej samej ulicy, 10 m dalej, byly łażnie ("bains modernes, hommes et femmes") z osobnym wejściem dla mężczyzn i kobiet. Stan miejskiej łażni, rodzaj arabskiej banii, był opłakany, kabiny chwiały się jak na morzu, na skleconej ławie siedziała kolejka mężczyzn dusząca się w parze ale woda była gorąca i za dodatkowe 1 euro dostałem użyte mydełko i wilgotny ręcznik.
Kenitra nie jest specjalnie ciekawym miastem. Nie mialem wyboru i niczego nie żałuję, bo moim celem nie jest turystyka lecz podróż sama w sobie i jak pisał słynny szwajcarski podróżnik Nicolas Bouvier " podróżując jesteśmy tworzeni przez podróż". Do 1958 roku Kenitra nazywała się Port Lyautey i miasto założone zostało przez Francuzow, ktorzy nie wykazali się tu żadną oryginalnością. Jest to duży port przemysłowy i arsenał wojskowy a europejska urbanistyka bez charakteru. W Kenitra wszystko jest za nowe, za proste i tej nowoczesności brak i specyfiki i oryginalności.
x
Zamieszkałem w hotelu "Marignan" koło dworca za 6 euro noc. Czyli, jak dotychczas na hotelach nie bankrutuję. Miejsce przyjemne, świeżo odmalowane ale musiałem się mocno targować by móc wnieść mój rower na pierwsze piętro. Pokoj wysoki, przestrzenny ale zimny jak lodówka. Czyżby Marokańczycy naprawdę nie znali grzanych mieszkań?Prysznic jest ale zimny. Nie wiem czy będę mial odwagę wskoczyc pod lodowatą wodę?.A ponieważ, paradoksalnie, na zewnatrz jest cieplej niz wewnatrz, otwieram więc okno. Dolatuje do mnie wielkomiejski hałas i smród samochodów tak typowy dla naszych europejskich miast. Zamykam na moment oczy i pytam: gdzie jestem?
Z Kenitry do Rabatu już tylko 50 km. Kilka kilometrów za Kenitrą przejeżdzam obok słynnej, płaskiej i idealnie nadającej się do sportów wodnych (surf) plaży w Mehdiya. Nad nią, urocza wioska na szczycie klifu ze zrujnowaną "kasbą" (zamkiem), którą nikt nie zwiedza. A szkoda! W lutym, plaża jest pusta, jak okiem sięgnąć na lewo i na prawo piaszczyste pustowie, wiatr igra z piaskiem, układa w złote zaspy, a w dali lśni sina linia skropiona białością pianistego morza. Obok, tuż przy drodze, zauważam niezwykłe, ogromne betonowe dziwolągi: przeciwfalowe kraby, fantastyczne falochrony..
O ile w Kenitrze nie ma nic to obok 100-tysięcznego miasta natura wynagrodziła brak ludzkiej wyobrażni.
Wąskie jak kij jezioro Sidi Bourhaba (200 ha) to raj dla wszelakiego ptactwa a szczególnie dla ptaków wędrownych, które znajdują w gęstych wodach jeziora wikt, nocleg i opiekunek. Szosa o popękanym asfalcie, którą jadę wzdłuż jeziora i, która go dominuje z wysokości kilkudziesięciu metrów, jest zupełnie pusta. To niezapomniane momenty szczęścia po zatłoczonej Kenitrze! Z obu stron karłowate krzaki kolcolistów, wokół tylko lekki podmuch wiaterka, leciutki dotyk słonej bryzy z pobliskiego oceanu, regularne tykanie wolnobieżki, cierpki zapach błotnistej wody i szara mgła unosząca się jak widmo z wilgotnego parowu. Pedałuję wolno i korzystam jak mogę z Arkadii, bo wiem, że trwać ona długo nie będzie bo dojezdżam już do Rabatu.
r
Zamieszkałem w hotelu "Marignan" koło dworca za 6 euro noc. Czyli, jak dotychczas na hotelach nie bankrutuję. Miejsce przyjemne, świeżo odmalowane ale musiałem się mocno targować by móc wnieść mój rower na pierwsze piętro. Pokoj wysoki, przestrzenny ale zimny jak lodówka. Czyżby Marokańczycy naprawdę nie znali grzanych mieszkań?Prysznic jest ale zimny. Nie wiem czy będę mial odwagę wskoczyc pod lodowatą wodę?.A ponieważ, paradoksalnie, na zewnatrz jest cieplej niz wewnatrz, otwieram więc okno. Dolatuje do mnie wielkomiejski hałas i smród samochodów tak typowy dla naszych europejskich miast. Zamykam na moment oczy i pytam: gdzie jestem?
Z Kenitry do Rabatu już tylko 50 km. Kilka kilometrów za Kenitrą przejeżdzam obok słynnej, płaskiej i idealnie nadającej się do sportów wodnych (surf) plaży w Mehdiya. Nad nią, urocza wioska na szczycie klifu ze zrujnowaną "kasbą" (zamkiem), którą nikt nie zwiedza. A szkoda! W lutym, plaża jest pusta, jak okiem sięgnąć na lewo i na prawo piaszczyste pustowie, wiatr igra z piaskiem, układa w złote zaspy, a w dali lśni sina linia skropiona białością pianistego morza. Obok, tuż przy drodze, zauważam niezwykłe, ogromne betonowe dziwolągi: przeciwfalowe kraby, fantastyczne falochrony..
O ile w Kenitrze nie ma nic to obok 100-tysięcznego miasta natura wynagrodziła brak ludzkiej wyobrażni.
Wąskie jak kij jezioro Sidi Bourhaba (200 ha) to raj dla wszelakiego ptactwa a szczególnie dla ptaków wędrownych, które znajdują w gęstych wodach jeziora wikt, nocleg i opiekunek. Szosa o popękanym asfalcie, którą jadę wzdłuż jeziora i, która go dominuje z wysokości kilkudziesięciu metrów, jest zupełnie pusta. To niezapomniane momenty szczęścia po zatłoczonej Kenitrze! Z obu stron karłowate krzaki kolcolistów, wokół tylko lekki podmuch wiaterka, leciutki dotyk słonej bryzy z pobliskiego oceanu, regularne tykanie wolnobieżki, cierpki zapach błotnistej wody i szara mgła unosząca się jak widmo z wilgotnego parowu. Pedałuję wolno i korzystam jak mogę z Arkadii, bo wiem, że trwać ona długo nie będzie bo dojezdżam już do Rabatu.
r
Rabat: stolica adminsitracyjna, siedziba rządu. Miasto czyste, eleganckie, mające szyk i styl post-kolonialny. Zwiedzam stolicę pieszo i zachwycam się miastem. Przecinam medynę, w której mieszkam, zatłoczoną od rana ulicą Souika by pospacerować po Kasbah des Oudayas, miasto w mieście, ufortyfikowana dzielnica otoczona solidnym murem leżąca na samym czubku skalnego występu tuż nad leniwym ujściem rzeki Bou Regreg. Serpentyna nierównych uliczek, wertepy stępionych stopni wiekowych schodków i krzywe rzędy kolorowych domków wprowadza każdego zwiedzającego z stan marzenia. Troszkę dalej, przy zatłoczonym pojazdami moście nad rzeką, na geologicznym tarasie znajduje się widoczna z dala słynna Wieża Hassana z XII-go wieku zaczęta przez sułtana dynastii Almohadów Jakuba el-Mansura a po jego śmierci nigdy niedokończona. W XVIII wieku trzęsienie ziemi zwaliło meczet, którego owa wieża służyła jako minaret. Postawiono na nowo kilka kolumn w kilku rzędach ku uciesze licznych turystów, którzy spacerując między nimi mogą sobie wyobrażić kolosalne przecięwzięcie sułtana. Zrobilem kilka akwarel.
Następnego dnia rano wyjechałem o 9-tej z mego hotelu de France, w którym przenocowałem za 4 euro dziennie 3 noce. Hotel z uroczym patio w środku którego rosła dorodna palma pnąca siç ku niebu, znajdował się w murach medyny przy owocowo-jarzynowym suku Samara. Schowany za wysokim murem czułem się niczym nie zagrożony, jakby cudownie chroniony przed zaaferowaną ludzką masą kłębiącą się dniem i nocą po uliczkach. Było tu absolutnie bezpieczniej niz w "europejskiej" czesci Rabatu gdzie rabunki i ataki na turystów są częste.
Droga do Casablanki prowadziła wzdluż morza, które dziś bylo dziwnie spokojne choć czasami widzialem jak potężne fale pienią się rozbijając się jak pióropiusz o ciemne skały. Przez 90 km szosa, niezbyt dobrej jakości, biegnie równolegle do plaż i mija liczne wioski i kąpieliska. Czasami jak np. w Mohammedia towarzyszą szosie tzw."cités balnéaires", czy "villages de vacances", które są niczym innym jak koncentracyjnymi obozami dla europejskich turystów. Dziś, w lutym, świecą jeszcze pustką, bladzi turyści przyjadą z północnej Europy dopiero za kilka miesięcy.Te turystyczne wioski o architekturze pseudo-arabskiej, eleganckie rezydencje o europejskim hotelowym standingu otoczone są gęstym żywopłotem lub siatką albo nawet murem, które osłaniają turystów od tubylców i ich codziennej rzeczywistości. Mohammedia mimo, że jest portem przemysłowym nad którym wiszą naftowe opary ulatujące z pobliskiej rafinerii jest też miejscem, które dzięki dobrze rozwiniętej infrastrukturze turystycznej, przyciąga bogatych klientów. Jadę dalej, nie dla mnie te luksusy.
Miesiące luty-marzec są najlepszym okresem by zwiedzac Marok. Turystów jeszcze mało, ceny sa więc normalne, stosunki ludzkie też, a podczas "sezonu" wszystko magicznie drożeje i każdego lepiej ubranego cudzoziemca traktuje się jak dojną krowę. Podobnie jak Tunizejczycy tak i Marokańczycy wpadli na ten sam pomysł: zgrupować i odstawić na bok, za miastami tych forsiastych klientów, którzy przyjeżdżają tutaj bo tanio i tylko dla słońca, morza a także dla innych b.dyskretnych uciech, o których wolę przemilczyć. Sztuka, obyczaje i kultura lokalna ich mało interesuje, ważne by była ciepła woda w basenie, higieniczne toalety, dobre obiady (kuchnia europejska, bo lokalna gastronomia jest za bardzo "pikantna" dla delikatnych podniebień Europejczyków) i jakiś egzotyczny butik w pobliżu z "pamiątkami". Zreszta, niektóre "wakacyjne obozy" ogrodzone sa nawet wysokim murem z koronką stłuczonych butelek i drutem kolczastym tak, ze turysta przejęty swoją opalenizną nie zauważy nawet, ze zaraz za nim ( z tej strony turystycznego pałacu okien nie ma a jego balkon daje oczywiscie na morze!) gnieździ się biedota w warunkach, ktore trudno opisac bez zgrozy i wstydu.
W Casablance znalazłem mały i spokojny hotelik "Miramar" przy ulicy Leona Afrykańczyka w nowym mieście, europejskiej dzielnicy. Pokój posiada kran i prysznic z ciepłą wodą, jest na pierwszym piętrze i ma szerokie małżenskie łoże dla mnie i...roweru. Cywilizacja!
c
c
(meczet)
Poszedlem zwiedzić lokalne curiosum: kolosalny meczet Hasana II-go, króla, ktory chciał zostawić po sobie "ślad" i zamówił najpojemniejszy meczet (80 000 wiernych) z najwyższym minaretem (210 m) i najcięższym nad salą modlitw betonowym ruchomym dachem (1 100 ton) w Afryce. Podobnie jak Houphoët-Boigny, długoletni prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej, ktory (za własne pieniądze ponoć) postawił w rodzinnym Yamassoukro Bazylikę Pokoju, najwiekszy kosciol katolicki na Czarnym Kontynencie. Porównywalne architektoniczne megalomanie świadczą, że władza i wiara maja ze soba stosunki nie zawsze "spokojne" i że nie zawsze są pozbyte arrière-pensées. Ta imponujaca iście faraońska konstrukcja, religijny testament marokańskiego sułtana, została zaprojektowana przez francuskiego architekta i zbudowana została w 5 lat przez francuskiego przedsiębiorcę budowlanego Bouyghes. Niestety, ta rekordowa budowla, która kosztowała Marokańczyków 600 milionów dolarów, masakruje przez swój agresywny gigantyzm nadmorski pejzaz. Wnetrze jest tymczasem fantastyczne.
Z Casablanki do El-Dżadida jest ok.100 km. Szosa o niezłej nawierzchni biegnie wzdłuż Atlantyku jakby przyklejona do plaż. Wiatr wieje lekko z boku, z północy, od morza i pcha. Po drodze, wiosek i miasteczek jak na lekarstwo. Od Tangeru przemierzam okolice zachodniego Maroka, które są bardzo żyzne. zielone i pracowite. Tu uprawia się wszystko, wykorzystuje się każdy skrawek ziemi i nie ma pól zaniedbanych ani pustych łąk. Odganiane od żyznych terenów kozy ryją w kamieniu by znależć coś do jedzenia. Stragany w targach (suki) są przepełnione owocami i jarzynami i ma się wrażenie ogromnego bogactwa. Spotykam się ciągle z gestami życzliwości a gdy zatrzymuję się w kafejce by coś wypić, właściciel wprasza się do stolika by pogadać o niczym i nie waha mi ofiarować szklankę miętowej przesłodzonej herbaty. Czuję się całkiem bezpiecznie ale jestem uważny na wszystko co dzieje wokół mnie. Gdy ruch samochodowy jest spory, nie boję się napędzić stracha kierowcom do tego stopnia, że omijają mnie z dala. Tu, w Maroku należy jechać prosto, na całego i praktykować bez kompleksów niepisane prawo dżungli, że ten kto silniejszy ten lepszy i kto pierwszy na skrzyżowaniu ten ma pierwszeństwo choć przeczyć temu może kod drogowy. Swiatła, napisy, drogowskazy, pasy dla pieszych, linia żółta czy biała, są tutaj nieskuteczne, bo nikt ich nie zauważa choć na drogach jest dużo policjantów.
Po zwiedzeniu dość dobrze utrzymanej i o imponujących wymiarach portugalskiej fortecy z XVI-go wieku w Azenmour nad rzeką Oum er-Rbia, dopedałowałem do El-Dżedida bez problemów.
El-Dżadida jest małym, sympatycznym nadmorskim miastem założonym przez Portugalczyków, którzy juz w 1517 roku założyli port, osadę handlową i fortecę nazywając je Mazagan. Mimo, iż Portugalczycy opuścili miasto już 250 lat temu i przenieśli się do Brazylii, tu wszystko jest jeszcze po-portugalskie, wszystko, nawet nazwy ulic przypominają kolonizatora z Lizbony. Urok miejsca jest rzeczywisty. Dzielnica portugalska, oddalona od arabskiej El-Dżadidy otoczona jest wysokim i grubym murem kryjącym zaciszne i spokojne miasteczko, którego wystrój i geometryczna struktura urbanizmu nie zmieniły się od wieków. Rodzynkiem miasta jest bardzo oryginalna cysterna, w której Portugalczycy przechowywali bron a potem zamienili sklad amunicji na miejski zbiornik z pitną wodą. Dziś jest atrapą dla turystów. Jest to jednak bardzo pomysłowo rozwiazany budynek. Zafascynowany kuriozalną architekturą, Orson Welles nakręcił tu kilka kluczowych scen do filmu "Otello".
W El-Dżadibie znalazlem w stosunkowo spokojnej medynie skromny hotelik "Bordeaux" z wieloma nieznanymi mi jeszcze wygodami: telewizorem i prysznicem w pokoju. Niestety telewizor zepsuty, prysznic zimny i za ciepły trzeba dopłacić 5 dirhamów, czyli pół euro. Jest za to mydło, umywalka ale nie ma ręcznika, jest też -to już szczyt luksusu- klozet "po turecku" czyli najbardziej w tych stronach pożądany, bo higieniczny. Cena pokoju : 8 euro.
Z El-Dżadidy do Sidi Bennour jest ok. 80 km. Żegnam się definitywnie z oceanem, z którym obcowałem na szosie nr.1 przez dobre 400 km od Tangeru i wgłębiam się w mało uczęszczany przez cudzoziemców kraj. Opuszczam znane turystyczne rewiry i pedałuję po mało uczęszczanej ale całkiem wygodnej drodze na wschód, w kierunku Marakeszu, do którego dojadę jutro. Meta dzisiejszego etapu jest mi nieznana, w żadnym przewodniku nie znalazłem nic o Sidi Bennour. Wprawdzie, w El-Dżadida uspakajano mnie zapewniając, że wszystko będzie OK, że Sidi Bennour to nie koniec świata, ale z doświadczenia wiem, że w tych krajach nie ma nigdy "końca świata" i że cała nadzieja jest w rękach Allaha gdzie magia popularnego zwrotu ("insz Allah!") jest ubezpieczeniem każdego wędrowca i gwarancją pomyślnej drogi. Mam nadzieję, że znajdę tam jakis "fondouk" (hotel) bo to wielka wioska i mały punkcik na mapie z dala od turystycznych szlaków. W krajach o długiej tradycji nomadów hotele są zawsze a w razie ich braku tradycja gościnności ciągle żywa. Szosa pierwszej klasy prowadzi wśród zielonych pól, na których pracują od rana zgjęte w pół kobiety. Okolica jest płaska i rolnicza a starodawne drewniane pługi, które ciągną wychugłe krowy lub upatre osły, ryją twardą i posypaną kamieniami ziemię.
Po kilku godzinach spokojnego pedałowania dotarłem do Sidi Bennour gdzie zadomowiłem się w jedynym, całkiem niezłym zresztą hotelu za 80 dirhamów w samym centrum, naprzeciwko miejskiego parku, koło medyny i suków. Allah okazał się dla mnie być szczególnie łaskaw. Gdy od El Dżadidy skręciłem na południowy wschód, wjechalem w brzuch Maroka i spacerując wieczorem po mieście zdaję sobie sprawę, że oddalilem sie od utartych tras masowej turystyki, trochę zbanalizowanych i przegadanych. Tu, bardziej miasto niż wioska, wszystko jest autentyczne i nie ma tej sztucznej pozy mieszkańców, ich ekonomicznego apetytu ani zwyczaju oszacowania "klienta" i podstępnego polowania na turystę. Spaceruję po szerokim bulwarze, który przecina miasto na dwie podobne dzielnice gdzie po piasczystych zaułkach wiatr zmiata z jednego kąta do drugiego śmiecie i nikt, choć jestem jakże inny, mi się nie przygląda, nie chodzi za mną ani nie zaczepia. Jestem jakby incognito, przezroczysty, wtopiony w inna rzeczywistość. Tutaj, ulice i domy też są normalniejsze: brak blichtru, pretensji, bankowych plakatów i tanich efektów reklam. Odkrywam inny kraj, ten który lubię i którego w moich kolarskich wojażach szukam i -dzięki rowerowi- czasami znaduję. Staram się nie psuć nastroju miejsca, magii lokalnych interesów, nie chcę interweniować w zyciu mieszkańców, pragnę być i nie być w tej krainie, która jeszcze ma urok autentyku i żyje jakby na uboczu naszej turystycznej cywilizacji. Boję się, że moja obecność może popsuć lokalny ład. Mój Marok, ten prawdziwy, zaczyna się gdy kończą się turystyczne atrakcje.
Jutro to już koniec rowerowych rozkoszy, ale etap ostatni jest też najdłuższym (ok.130 km) i też prawdopodobnie najcięższym, bo mam do przejechania kilka pasm górskich, wprawdzie nie wysokich pagórków (500 m) ale zawsze natrętnych. Marakesz znajduje się na wysokości 550 m. W dodatku, zaczynają się pustynne przestrzenie i wzdłuż szosy nr.7 jest mało osad. Przez ok.100 km panuje wokół mnie kompletna cisza gubiąca się z zupełnej pustce. Porośnięte lichą trawą i chaszczami nieurodzajne zbocza stają się coraz bardziej kamieniste. Wyobrażam sobie jak ten pejzaż wygląda latem. O tej porze, jest jeszcze zielono ale za kilka miesięcy gdy słońce przypiecze pejzaż stanie się rozpaloną patelnią. Szosa dotychczas prostolinijna i wciąż bez żadnych samochodów zaczyna się wić i jak wąż wsuwający się w zwolnionym tempie slalomuje między wyłysiałe kopce mineralnych zbocz płaskowzwyżu Ganntoursów. Pasące się tu i tam ostrzyżone barany nie zwracają uwagi na zaspanych pasterzy. Łażą stadłem po skałach szukając trawy. Zadowolony z sytuacji, pedałuję bez wysiłku, rower dosłownie jedzie sam jakby pchany nie tylko wiatrem ale też ochotą dotarcia jak najszybciej do celu wycieczki, do Marakesza.
Nie przypuszczałem jednak że ostatnie 40 kilometry, które dzielą miasteczko Kattara od byłej stolicy Maroka będą aż tak trudne. Nagle, z niewiadomych powodów, droga dotychczas taka cicha i spokojna i z nawierzchnią tak doskonałą zamieniła się w piekło. Poryty jak zaorane pole i posiany dziurami asfalt zmusza mnie do ciągłych uników, do zjeżdżania z drogi i pedałowania po trawiatych poboczach a zaskakująca ilość przeładowanych ciężarówek sieje niebezpieczeństwo tracąc po drodze źwir i kamienie. Dopiero na przedmieściach miasta, za nowym. betonowym mostem nad rzeczką Oued Laksba, szosa wraca do stanu normalnego i pół godziny póżniej w dzielnicy Bab Doukkala na bulwarze de Safi mając na oku w dali samotny minaret Koutoubii, wjeżdżam do "Perły Południa": Marakesza.
Bruno Koper
Z Casablanki do El-Dżadida jest ok.100 km. Szosa o niezłej nawierzchni biegnie wzdłuż Atlantyku jakby przyklejona do plaż. Wiatr wieje lekko z boku, z północy, od morza i pcha. Po drodze, wiosek i miasteczek jak na lekarstwo. Od Tangeru przemierzam okolice zachodniego Maroka, które są bardzo żyzne. zielone i pracowite. Tu uprawia się wszystko, wykorzystuje się każdy skrawek ziemi i nie ma pól zaniedbanych ani pustych łąk. Odganiane od żyznych terenów kozy ryją w kamieniu by znależć coś do jedzenia. Stragany w targach (suki) są przepełnione owocami i jarzynami i ma się wrażenie ogromnego bogactwa. Spotykam się ciągle z gestami życzliwości a gdy zatrzymuję się w kafejce by coś wypić, właściciel wprasza się do stolika by pogadać o niczym i nie waha mi ofiarować szklankę miętowej przesłodzonej herbaty. Czuję się całkiem bezpiecznie ale jestem uważny na wszystko co dzieje wokół mnie. Gdy ruch samochodowy jest spory, nie boję się napędzić stracha kierowcom do tego stopnia, że omijają mnie z dala. Tu, w Maroku należy jechać prosto, na całego i praktykować bez kompleksów niepisane prawo dżungli, że ten kto silniejszy ten lepszy i kto pierwszy na skrzyżowaniu ten ma pierwszeństwo choć przeczyć temu może kod drogowy. Swiatła, napisy, drogowskazy, pasy dla pieszych, linia żółta czy biała, są tutaj nieskuteczne, bo nikt ich nie zauważa choć na drogach jest dużo policjantów.
Po zwiedzeniu dość dobrze utrzymanej i o imponujących wymiarach portugalskiej fortecy z XVI-go wieku w Azenmour nad rzeką Oum er-Rbia, dopedałowałem do El-Dżedida bez problemów.
El-Dżadida jest małym, sympatycznym nadmorskim miastem założonym przez Portugalczyków, którzy juz w 1517 roku założyli port, osadę handlową i fortecę nazywając je Mazagan. Mimo, iż Portugalczycy opuścili miasto już 250 lat temu i przenieśli się do Brazylii, tu wszystko jest jeszcze po-portugalskie, wszystko, nawet nazwy ulic przypominają kolonizatora z Lizbony. Urok miejsca jest rzeczywisty. Dzielnica portugalska, oddalona od arabskiej El-Dżadidy otoczona jest wysokim i grubym murem kryjącym zaciszne i spokojne miasteczko, którego wystrój i geometryczna struktura urbanizmu nie zmieniły się od wieków. Rodzynkiem miasta jest bardzo oryginalna cysterna, w której Portugalczycy przechowywali bron a potem zamienili sklad amunicji na miejski zbiornik z pitną wodą. Dziś jest atrapą dla turystów. Jest to jednak bardzo pomysłowo rozwiazany budynek. Zafascynowany kuriozalną architekturą, Orson Welles nakręcił tu kilka kluczowych scen do filmu "Otello".
W El-Dżadibie znalazlem w stosunkowo spokojnej medynie skromny hotelik "Bordeaux" z wieloma nieznanymi mi jeszcze wygodami: telewizorem i prysznicem w pokoju. Niestety telewizor zepsuty, prysznic zimny i za ciepły trzeba dopłacić 5 dirhamów, czyli pół euro. Jest za to mydło, umywalka ale nie ma ręcznika, jest też -to już szczyt luksusu- klozet "po turecku" czyli najbardziej w tych stronach pożądany, bo higieniczny. Cena pokoju : 8 euro.
Z El-Dżadidy do Sidi Bennour jest ok. 80 km. Żegnam się definitywnie z oceanem, z którym obcowałem na szosie nr.1 przez dobre 400 km od Tangeru i wgłębiam się w mało uczęszczany przez cudzoziemców kraj. Opuszczam znane turystyczne rewiry i pedałuję po mało uczęszczanej ale całkiem wygodnej drodze na wschód, w kierunku Marakeszu, do którego dojadę jutro. Meta dzisiejszego etapu jest mi nieznana, w żadnym przewodniku nie znalazłem nic o Sidi Bennour. Wprawdzie, w El-Dżadida uspakajano mnie zapewniając, że wszystko będzie OK, że Sidi Bennour to nie koniec świata, ale z doświadczenia wiem, że w tych krajach nie ma nigdy "końca świata" i że cała nadzieja jest w rękach Allaha gdzie magia popularnego zwrotu ("insz Allah!") jest ubezpieczeniem każdego wędrowca i gwarancją pomyślnej drogi. Mam nadzieję, że znajdę tam jakis "fondouk" (hotel) bo to wielka wioska i mały punkcik na mapie z dala od turystycznych szlaków. W krajach o długiej tradycji nomadów hotele są zawsze a w razie ich braku tradycja gościnności ciągle żywa. Szosa pierwszej klasy prowadzi wśród zielonych pól, na których pracują od rana zgjęte w pół kobiety. Okolica jest płaska i rolnicza a starodawne drewniane pługi, które ciągną wychugłe krowy lub upatre osły, ryją twardą i posypaną kamieniami ziemię.
Po kilku godzinach spokojnego pedałowania dotarłem do Sidi Bennour gdzie zadomowiłem się w jedynym, całkiem niezłym zresztą hotelu za 80 dirhamów w samym centrum, naprzeciwko miejskiego parku, koło medyny i suków. Allah okazał się dla mnie być szczególnie łaskaw. Gdy od El Dżadidy skręciłem na południowy wschód, wjechalem w brzuch Maroka i spacerując wieczorem po mieście zdaję sobie sprawę, że oddalilem sie od utartych tras masowej turystyki, trochę zbanalizowanych i przegadanych. Tu, bardziej miasto niż wioska, wszystko jest autentyczne i nie ma tej sztucznej pozy mieszkańców, ich ekonomicznego apetytu ani zwyczaju oszacowania "klienta" i podstępnego polowania na turystę. Spaceruję po szerokim bulwarze, który przecina miasto na dwie podobne dzielnice gdzie po piasczystych zaułkach wiatr zmiata z jednego kąta do drugiego śmiecie i nikt, choć jestem jakże inny, mi się nie przygląda, nie chodzi za mną ani nie zaczepia. Jestem jakby incognito, przezroczysty, wtopiony w inna rzeczywistość. Tutaj, ulice i domy też są normalniejsze: brak blichtru, pretensji, bankowych plakatów i tanich efektów reklam. Odkrywam inny kraj, ten który lubię i którego w moich kolarskich wojażach szukam i -dzięki rowerowi- czasami znaduję. Staram się nie psuć nastroju miejsca, magii lokalnych interesów, nie chcę interweniować w zyciu mieszkańców, pragnę być i nie być w tej krainie, która jeszcze ma urok autentyku i żyje jakby na uboczu naszej turystycznej cywilizacji. Boję się, że moja obecność może popsuć lokalny ład. Mój Marok, ten prawdziwy, zaczyna się gdy kończą się turystyczne atrakcje.
Jutro to już koniec rowerowych rozkoszy, ale etap ostatni jest też najdłuższym (ok.130 km) i też prawdopodobnie najcięższym, bo mam do przejechania kilka pasm górskich, wprawdzie nie wysokich pagórków (500 m) ale zawsze natrętnych. Marakesz znajduje się na wysokości 550 m. W dodatku, zaczynają się pustynne przestrzenie i wzdłuż szosy nr.7 jest mało osad. Przez ok.100 km panuje wokół mnie kompletna cisza gubiąca się z zupełnej pustce. Porośnięte lichą trawą i chaszczami nieurodzajne zbocza stają się coraz bardziej kamieniste. Wyobrażam sobie jak ten pejzaż wygląda latem. O tej porze, jest jeszcze zielono ale za kilka miesięcy gdy słońce przypiecze pejzaż stanie się rozpaloną patelnią. Szosa dotychczas prostolinijna i wciąż bez żadnych samochodów zaczyna się wić i jak wąż wsuwający się w zwolnionym tempie slalomuje między wyłysiałe kopce mineralnych zbocz płaskowzwyżu Ganntoursów. Pasące się tu i tam ostrzyżone barany nie zwracają uwagi na zaspanych pasterzy. Łażą stadłem po skałach szukając trawy. Zadowolony z sytuacji, pedałuję bez wysiłku, rower dosłownie jedzie sam jakby pchany nie tylko wiatrem ale też ochotą dotarcia jak najszybciej do celu wycieczki, do Marakesza.
Nie przypuszczałem jednak że ostatnie 40 kilometry, które dzielą miasteczko Kattara od byłej stolicy Maroka będą aż tak trudne. Nagle, z niewiadomych powodów, droga dotychczas taka cicha i spokojna i z nawierzchnią tak doskonałą zamieniła się w piekło. Poryty jak zaorane pole i posiany dziurami asfalt zmusza mnie do ciągłych uników, do zjeżdżania z drogi i pedałowania po trawiatych poboczach a zaskakująca ilość przeładowanych ciężarówek sieje niebezpieczeństwo tracąc po drodze źwir i kamienie. Dopiero na przedmieściach miasta, za nowym. betonowym mostem nad rzeczką Oued Laksba, szosa wraca do stanu normalnego i pół godziny póżniej w dzielnicy Bab Doukkala na bulwarze de Safi mając na oku w dali samotny minaret Koutoubii, wjeżdżam do "Perły Południa": Marakesza.
Bruno Koper
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz