piątek, 9 marca 2012

TECZKA NR 140 /III. 2012 ROZMOWY


Psia Rosja

O tym, jak walczyć z samotnością przy użyciu telewizora, i jak ważne w życiu są „cieszydełka” – z Jackiem Hugo-Baderem rozmawiają Łukasz Pilip i Marta Zalewska.

Wierzy pan w reinkarnację?

– Nie mam wyjścia. To inspirujące spojrzenie na świat.

Kim był pan w poprzednim wcieleniu?

– To dziwnie, że pani o to pyta, ale jestem absolutnie pewny, że byłem psem.

Psem wałęsającym się po Rosji?

– Tego nie wiem. Ale z perspektywy psa dobrze jest pisać o tym kraju.

– Rosjanie pana akceptują?

– Oni są mądrymi i taktownymi ludźmi. Uwielbiam z nimi rozmawiać, nawet jeśli nie do końca zgadzam się z ich zdaniem.

– Pańscy rosyjscy rozmówcy zarzucają coś Polakom?

– Mam kolegę, Jurija, który zawsze powtarza, że Polska zdradziła Związek Radziecki, bo wolała sojusz z Amerykanami. On myśli, że Polakom było dobrze u boku Rosjan.

– Wyprowadza go pan z błędu?

– Oczywiście! Musi wiedzieć, że to Rosjanie byli okupantami Polski. Że to nie w jego mieście stacjonowały czołgi, tylko w moim. My w luksusach nie pływaliśmy.

– I co on na to?

Dziwi się. Pierwszy raz o tym słyszy. Twierdzi, że jego kraj musiał sobie odmawiać wielu rzeczy, by Polacy mieli co do garnka włożyć. A jak pytam się, po co w takim razie jego kraj zbierałby tak olbrzymią armię, to odpowiada, że Rosjanie chcieli nas bronić przed Amerykanami. I tak w kółko…

– Ale czy nie o takich osobach lubi pan pisać?

– Dla mnie osoby takie jak Jurij są niezwykłe. Bo rosyjska dusza bywa bardzo skomplikowana. Dwie książki o tym napisałem i jeszcze nie wyczerpałem tematu. Ta dusza jest podobna do mordy spaniela. Nawet jakby ten spaniel był wesoły, to zawsze będzie miał mordę smutną.

– W takim razie musi pan doskonale wsiąkać w obcy klimat.

– Uprawiam zawód, w którym zakochuję się w bohaterach. Po prostu uczestniczę w ich życiu: biorę do ust to, co oni, mieszkam z nimi, chowam z nimi zmarłych, piję z nimi wódkę. To wiele ułatwia. Nie lubię pisać o ludziach, z którymi nie mogę porozmawiać. Dla mnie liczy się nie tylko co, ale i jak mówią moi rozmówcy. Najchętniej spotykam się z bohaterami swoich reportaży w ich domach, gdzie czują się dobrze, a ja mogę wiele wywnioskować z otoczenia, w jakim żyją. I – co najważniejsze – nigdy nie przeprowadzam wywiadów, zawsze r o z m a w i a m.

- Jak wiele nagrań ma pan z tych spotkań?

- Nie jestem w stanie zliczyć. Nagrywam i archiwizuję wszystkie moje rozmowy. Wiele z nich mam jeszcze na kasetach analogowych. Zresztą, używam ich do dzisiaj. Z Kołymy np. przywiozłem 3 doby nagrań.

– Reportażyście nie wszystko przychodzi łatwo, musiał mieć pan kiedyś poczucie zmarnowanego czasu.

– I zaraz zapytacie, czy nie udało mi się nakłonić kogoś do rozmowy ze mną?

– A nie udało się?

– Walentyna Tierieszkowa jest w pewien sposób niewypałem. Wszystko przez to, że w Internecie przeczytałem, że od 25 lat nie spotkała się z żadnym dziennikarzem. Pomyślałem: „No dobrze, ale Hugo-Bader jej nie podchodził!”. Napisałem do niej wzruszający list o swoim dzieciństwie. Popłakałem się, jak go pisałem.

– Co było w liście?

– Opowiadałem w nim o tym, jak Walentyna przyjechała do Polski po swoim locie kosmicznym. Wtedy Rosja się nią chwaliła. Że odwiedziła małe, prowincjonalne miasteczko obok Warszawy – Sochaczew. Pisałem jej, że wśród witającej ją dziatwy przedszkolnej stał w tylnym szeregu, mały blondasek, z długimi włosami – to byłem ja! Ale nie zobaczyła mnie, bo przede mną stał aktyw robotniczy i wszystko zasłaniał (śmiech). I od tamtej pory marzyłem, żeby się z nią spotkać.

– Nawet takie wyznania nie pomogły?

– Po roku uwodzenia powiedziała, żebym do niej przyjechał. Oczywiście zrobiła mnie w konia. Ostatecznie powstał reportaż o jej dublerkach. Opisałem ich życie w cieniu Walentyny Tierieszkowej. Niesamowite kobitki… Wiecie co? Strasznie lubię ten tekst!

– Z 21 lat swojej pracy aż 4 spędził pan w Rosji. Co jest dla pana priorytetem podczas takich wyjazdów?

– Muszę zebrać materiał i dowieźć go do domu – to jest mój cel. Nie jest sztuką skoczyć z samolotu na główkę bez spadochronu. Rozumiecie? Są takie granice, które przekracza się tylko raz. A ja tak ciężko pracuję, i co? Mam to wszystko stracić?!

– Przecież pan wystawia często swoje bezpieczeństwo na próbę. W „Białej gorączce” Rosjanin Pit ostrzegał przed niebezpieczeństwami Rosji. A pan notorycznie lekceważył jego słowa…

– To jeszcze nic w porównaniu do tego, jaką przygodę zaserwowało mi miasto Jakuck.

– ?

– Szpiegowała mnie tam rosyjska policja. Przeszukiwali mój komputer, a nawet chcieli mnie zapakować do czarnej Wołgi!

– Czy nie poczuł pan wtedy, że granice reporterskiej ciekawości zostały przekroczone?

– Tak, ale co miałem zrobić? Gdybym zareagował byłoby tylko gorzej. Mogłem jedynie dobrze pilnować materiałów, dlatego nosiłem je zawsze ze sobą. Mam do tego specjalną kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Ukrywam w niej nagrania, dokumenty i pieniądze. Jest niezastąpiona! A moja żona jej nienawidzi – twierdzi, że wyglądam wtedy jak wędkarz (śmiech).

– Czy samotność bardziej doskwiera, gdy jest pan zdany tylko na siebie?

– Niestety tak. Często mnie dopada, gdy jestem na samym początku pracy. Kiedy cała robota jeszcze przede mną. W życiu potrzebuję własnego „cieszydełka” (to moje prywatne słowo), czyli nawet takiej małej rzeczy, która podniesie mnie na duchu. Samotność potęguje wrażenie, że nie poradzę sobie z całym ogromem pracy. To mnie strasznie dołuje.

Jak pan przegania te myśli?

– Przychodzę do hotelu i jak jest telewizor - to fajnie. Włączę go sobie, żeby do mnie gadał.

Nie zawsze jest telewizor…

– Oczywiście, bardzo często go nie ma. Zdarza się, że trafiam na jakieś nory. I czym gorsza taka nora, tym depresyjniej…

A spotkani przez pana ludzie – nie wraca pan do nich?

– Swoich bohaterów darzę miłością bardzo intensywną, ale niestety – bardzo nad tym ubolewam – krótkotrwałą. Jest tylko jedna kobieta, do której wracam. Nazywa się Emma i jest bezdomna. Czasem podrzucę jej jakieś pieniądze czy jedzenie. Z perspektywy takich osób pokazuję Rosję. Bardzo rzadko podczas swoich podróży odwiedzam ludzi z wyższych sfer. Chociaż, gdy kiedyś spotkałem pewnego oligarchę, od razu dostałem od niego plik pieniędzy.

Nie chce mi się w to wierzyć.

– W redakcji też mi nie wierzyli, gdy wróciłem z Kirgizji i opisałem jak po hektarach pól konopi biegają nagie kobiety wysmarowane olejem i zbierają pyłek z makówek do produkcji haszyszu.

– A biegają, czy „poleciał pan Baderem”?

– W redakcji utarło się takie powiedzenie że jak dziennikarz przyniesie słaby, nudny tekst, to każe mu się „polecieć Baderem”. Wtedy musi dopisać coś, żeby materiał okazał się ciekawszy. Natomiast jeśli chodzi o mnie – ja niczego nie zmyślam. Jestem reporterem i w mojej pracy nie ma miejsca na fikcję. Nie po to gdzieś jadę, żeby przywozić stamtąd wymyślone historie.

– Od czego więc zależy sukces reportera?

– Od wypadkowej dwóch rzeczy. Na jedną masz wpływ, na drugą – nie. Pierwszą z nich jest talent, drugą – determinacja. Nic więcej. Jednak gdy posiadasz obie cechy, masz szansę na napisanie takiego tekstu, że ludzie powiedzą, że jest to niemożliwe – i o to chodzi! Nie przez próżność do tego dążysz, tylko po to, żeby to było fantastyczne! Po cholerę malować brzydki obraz?!

– Dużo ma pan jeszcze takich niewiarygodnych historii do opowiedzenia?

– Milion.

Brak komentarzy: