środa, 12 stycznia 2011

DOKUMENTY Z INTERNETU "TECZKA" NR 125/I.2011

DOKUMENTY Z INTERNETU "TECZKA" NR 125/I.2011:


POZYTYWNA INFORMACJA STRACILA CENE.

Z Markiem Markiewiczem rozmawia Kinga Ochnio.



Jest Pan dziennikarzem, politykiem... Z jakiej pozycji obserwuje Pan to, co dzieje się w mediach?

Z pozycji kogoś, kto był reporterem, szefem zespołów i zrobił kilka tysięcy programów w telewizji. Obserwuję, jak to jest robione, ale patrzę też z pozycji obywatela. Oczywiście, że jest różnica w patrzeniu pomiędzy zwykłym odbiorcą a dziennikarzem. Przeciętny widz pewnych rzeczy nie zauważy. Podam przykład. Prowadzący program mówi: „Prezydent zawetował ustawę”. Przez kolejne pięć minut dziennikarz prowadzi rozmowę z zaproszonym gościem, po czym stwierdza, że prezydent odesłał ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. A to nie zawetowanie. Zastanawiam się, jak to jest, że nikt w studio tego nie zauważył, nie zwrócił uwagi dziennikarzowi. Podobny przypadek zauważyłem podczas ostatniej debaty prezydenckiej. Jeden z kandydatów powiedział: „U nas w konstytucji jest bezpłatna służba zdrowia”, chociaż nie ma takiego zapisu. Nie zareagował na to ani drugi kandydat, ani żaden z dziennikarzy prowadzących debatę. A to oznacza, że nikt tego nie wie. I ja jako obywatel zaczynam się bać. Bo to już nie jest problem warsztatu, tylko małej wiedzy o sprawach społecznych. A warsztat, wiedza oraz poczucie, czemu ta praca służy, to bardzo ważne czynniki. Jako obywatel nie mam obowiązku znać się na wszystkim - mam prawo słuchać i być rzetelnie informowany. Tyle że już z tym są kłopoty. Tak mi się zdarzyło w lutym zeszłego roku, kiedy prokuratura apelacyjna w Łodzi umorzyła postępowanie w sprawie nacisków na prokuratorów prowadzących sprawę pani poseł Barbary Blidy. Moja żona powiedziała wtedy: „Przez cały dzień będzie o tym głośno we wszystkich mediach”. Ja jej na to: „Zobaczysz, że nigdzie nie będzie”. I dopiero w dzienniku Telewizji Trwam ta informacja znalazła się na drugim miejscu.

Czy zgodzi się Pan z zarzutami, że współczesne media wychodzą poza swoją rolę informowania o rzeczywistości, próbując ją w pewien sposób kreować?

Media kreują słownictwo i sądy dotyczące polityków czy ulotne kariery, jak w przypadku jednego z posłów, założyciela nowego ugrupowania, który był niesiony przez media bez rzeczywistego odbicia w jego pracy w Sejmie. Często takie lansowane wzory szukają naśladowców, chociaż naśladowcy tylko powtarzają myśli, słowa. Ale to też nie jest jeszcze kreowanie rzeczywistości. Pod koniec rządów Jerzego Buzka dziennikarze opowiadali o dziurze budżetowej. Minęły dwa miesiące i lider zwycięskiej partii powiedział, że ta dziura była nieco wirtualna, ale atmosfera, w jakiej odbyły się wybory, została niewątpliwie wykreowana przez media. I dopiero pod jej wpływem doszło do głosowań, czyli zmiany rzeczywistości.

W wielu materiałach informacyjnych czy programach dostajemy na tacy zarówno analizę sytuacji, jak i komentarz. A to znaczy, że widzowi mówi się, co ma w danej sytuacji myśleć. Nie ma już miejsca na własne wyciągnięcie wniosków...

Dziennikarz ma prawo powiedzieć: „Myślę, że jest tak i tak”. Ale nie powinien konstruować informacji pod swoje prywatne zdanie. Ustawa o radiofonii dla mediów publicznych nakłada obowiązek sprzyjania kształtowaniu się opinii publicznej, tzn. dostarczania informacji zgodnie z wymogami konstytucji. A ta wyraźnie mówi, że obywatel ma prawo do informacji, które to prawo realizują właśnie media. Mimo to bardzo często mamy do czynienia z subiektywnym stosunkiem dziennikarza, czasami wynikającym z poziomu wiedzy, a innym razem z postawy politycznej. Trudnym do wytłumaczenia zjawiskiem, obecnym nie tylko w Polsce, ale i w Europie, jest to, że większość dziennikarzy reprezentuje postawę lewicującą. To nie oznacza przynależności do partii, ale postawę. Wyłania się ona często z materiałów i wtedy widz nagle zaczyna być stroną czy przeciwnikiem dziennikarza. A to już jest zupełne naruszenie zasad sztuki. Pytanie, czy można być w tym świecie zupełnie obiektywnym. Być może i nie. Ale ja od dziennikarza oczekuję tego, żeby zrobił wszystko, by zdobyć pełnię informacji na dany temat. A komentarz wtedy jestem sam sobie w stanie wyrobić.

Obserwując poziom niektórych programów telewizyjnych, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że media nie chcą mieć inteligentnego widza...

Pod wpływem takiego uśrednionego poziomu coraz więcej osób o wyższych potrzebach intelektualnych przestaje oglądać telewizję. To jest bardzo ciekawe zjawisko. Nie wiem, czy pani często się spotyka z deklaracją: „Ja w ogóle nie oglądam telewizji”. To powoduje, że wielu przedstawicieli tzw. elity przez to nieoglądanie wpada w niewiedzę o tym, co się dzieje. Bardzo często zdarza mi się rozmawiać z poważnymi ludźmi, zaskoczonymi informacjami dnia, którymi wszyscy się interesują. Ostatnio zdumiał mnie jeden z profesorów zajmujący się mediami, który dopiero ode mnie usłyszał, że ogłoszono raport w sprawie katastrofy smoleńskiej.

Czy nie sądzi Pan, że współczesne dziennikarstwo ulega spłyceniu przez to, że jest wydarzeniowo negatywne?

Trzeba oceniać jako naturalną tendencję mediów globalnych do poszukiwania sensacji. A ta zawsze wiąże się z nieszczęściem, chyba że chodzi o ślub następcy tronu, ale to się zdarza rzadko. Media karmią się takimi wydarzeniami jak rozbicie się samolotu, powódź czy górnicy uwięzieni pod ziemią. Pozytywna informacja straciła cenę i to jest straszne. Dziennikarz obawia się, że to nie przyciągnie uwagi i może spowodować utratę oglądalności, a w rezultacie przełączenie się na inny kanał. Tworząc ustawę o radiofonii i telewizji, zakładaliśmy, że wielość mediów będzie oznaczała różnorodność. Dzisiaj jednak okazuje się, ż wszystkie robione są według jednego wzorca. Różnią się tylko akcentami, są bardziej lub mniej stronnicze. Przy okazji katastrofy smoleńskiej powstał ogromny dysonans między oceną świata dokonywaną przez dziennikarzy pewnych tego, że jest ona jedyna, a tą oceną odbieraną przez ludzi. To zjawisko w dziejach mediów niezwykłe. Szczególnym wydarzeniem był pewien epizod na pogrzebie ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Gdy na telebimach ustawionych na krakowskim rynku transmitowano program jednej ze stacji, pojawiły się gwizdy, a potem skandowanie nazwy innego kanału. Wyłączono więc ten program. Przez godzinę na telebimach nie wyświetlano nic, po czym ta sama stacja, już bez logo, pokazywała to, co dzieje się na rynku, a nie program z anteny. Byłem zdumiony. Widać było, że jest zakłócona relacja między dużą grupą widzów. To nie byli ludzie politycznie czy w jeden sposób zakodowani na to, jak odbierać rzeczywistość, ale czuli dysonans w stosunku do nastroju, który był na rynku.

Był Pan pierwszym przewodniczącym Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Czy dziś są nam w ogóle potrzebne media publiczne?

Są niezwykle potrzebne. Byłem gorącym rzecznikiem tego, żeby, mimo ogromnych kosztów (bo to jest bardzo marnotrawna instytucja) utrzymać telewizję publiczną według pewnego kanonu. Nigdy nie zakładałem, że wszystkie stacje będą tak obiektywne jak BBC, bo przecież w obowiązującym prawie prasowym na dziennikarza nałożony jest obowiązek działania zgodnie z linią redakcji. Każda ze stacji może być mniej lub bardziej konserwatywna czy lewicowa i to nie jest nic dziwnego, gdy mówimy o telewizjach komercyjnych. W związku z tym stacja publiczna powinna być pewnym wyjątkiem. Musi dążyć do ideału, do informacji wyrównanej. Chcę wiedzieć, w którym momencie kończy się informacja, a zaczyna komentarz, i że wszystkie dane są mi przedstawione w sposób rzetelny. Zmiany wymaga także sposób zarządzania. Telewizja publiczna jest jedną instytucją, z jednym logo, więc także jeden powinien być sposób redagowania. Tymczasem okazuje się, że każda antena ma swojego dyrektora, podczas gdy cała TVP nie ma redaktora naczelnego, choć jest jednym nadawcą, który działa jak jedna redakcja.

Nie kończą się debaty dotyczące zniesienia abonamentu telewizyjnego. Jak, Pana zdaniem, powinna być finansowana telewizja publiczna?

Są na to dwa sposoby. Pierwszym jest finansowanie z budżetu państwa, ale wtedy kończymy rozmowę o niezależności od rządu i władzy. Drugi - opłacanie przez reklamę, który to sposób podlega bardzo prostemu mechanizmowi. Reklamodawca daje dużo pieniędzy, ale na spot wyświetlany przy programach mających największą oglądalność. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że spektakl „Makbet” nie ma w Polsce największej oglądalności, w odróżnieniu od programu w rodzaju „Jak oni śpiewają”. W takim przypadku nie będziemy mieć wątpliwości, że to reklamodawcy zaczną tworzyć ramówkę, więc tym samym ambitniejsze programy będą emitowane w nocy. Natomiast dzięki finansowaniu z budżetu albo jakiegoś podatku telewizja publiczna miałaby zapewniony stały dopływ pieniędzy, żeby nie musieć kontrolować słupków oglądalności, ale aby realizować mniej czy bardziej to, co się tak szumnie nazywa misją telewizji albo zestawem obowiązków wpisanych do ustawy. W skali całej firmy, jak na środki, które są tam lokowane i możliwości techniczne, tej misji jest dużo mniej niż mogłoby być. Nie wiem, czy do tego potrzebne są cztery programy ogólnopolskie. Wystarczy sformatować jeden i nazwać go obywatelskim w tym najlepszym znaczeniu, gdy się mówi, jaka powinna być demokracja, jaki powinien być samorząd i standard w polityce.

Dziękuję za rozmowę

opr. ab/ab

__________________________________________________________________________________________________________________________

DOK. I . < wziçty z Naszego Dziennika

GDY CEZAR SIADA NA OLTARZU.
Nie może być tak, że władza świecka nie dopuszcza do obejmowania urzędów i godności kościelnych przez duchownych, których uznaje za niewygodnych dla siebie
.
Z ks. prof. Waldemarem Chrostowskim, biblistą z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, rozmawia Bogusław Rąpała

Wielu katolików jest głęboko poruszonych i oburzonych sposobem potraktowania ks. płk. Sławomira Żarskiego przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, który 11 listopada, po Mszy św. w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie, udzielił duchownemu ostrej reprymendy.
- Patrzę na to z ogromnym zaskoczeniem i zdziwieniem. Dziwne, że dowiedzieliśmy się o tej sprawie stosunkowo późno. Dziennikarze, którzy na co dzień śledzą każdy krok i każde słowo ważnych osobistości, nie poinformowali o incydencie od razu ani w następnych dniach. To, co się wydarzyło w zakrystii kościoła czy w drodze do niej, bo relacje są niejasne, trzeba uznać za wielki skandal. Prezydent, zwracając się do duchownego, "bo jest pułkownikiem, wojskowym", a więc podlega prezydentowi, publicznie zganił wygłoszoną przez niego homilię. A przecież w kościele, uczestnicząc we Mszy św., prezydent jest jednym z wiernych, ważnym, ale nie aż tak, by ksiądz spełniał wszystkie jego życzenia i oczekiwania. W tym zakresie podległości duchownego wobec prezydenta nie ma, bo być nie może. Duchowni nie są narzędziami budowania i wzmacniania prezydenckiego i partyjnego PR, czyli wizerunku wyrabianego na pokaz przez sowicie opłacanych specjalistów, gdyż jedną z najważniejszych powinności duchownych stanowi głoszenie Słowa Bożego. Nie chodzi wyłącznie o jego osadzenie i sens w dawnej historii, ale o odważną i rzetelną aktualizację orędzia Biblii w nawiązaniu do okoliczności i potrzeb naszych czasów, to znaczy tu i teraz. W żadnym przypadku nie pokrywa się to z prawieniem komplementów ani umizgami pod adresem władzy. Ksiądz prałat Żarski jest pułkownikiem, ale to nie duchowni potrzebują wojska i jego dywizji, lecz wojsko potrzebuje duchownych jako ludzi głoszących prawdę o Chrystusie, która pomaga i uczy, jak należy żyć.


Prezydent nie tylko publicznie zbeształ księdza pułkownika, ale swoimi naciskami spowodował, że administrator Ordynariatu Polowego nie objął stanowiska biskupa polowego Wojska Polskiego. Jak należy traktować taką ingerencję władzy świeckiej w sprawy Kościoła?
- Jeżeli rzeczywiście istnieje związek między wygłoszoną homilią, napomnieniami prezydenta w zakrystii oraz tym, że nie doszło do wcześniej przygotowywanej nominacji ks. prałata Żarskiego na stanowisko biskupa polowego, to byłby to jeszcze większy skandal. Natychmiast pojawiły się wyliczenia, ilu jest kapelanów i ile parafii wojskowych oraz ile kosztuje ich utrzymanie, co w podtekście sugeruje wzmocnienie ich zależności od ministra obrony i prezydenta, a być może nawet groźbę odgórnej reorganizacji, która ma pokazać, "kto tu rządzi". Jednak wojsko potrzebuje duchownych, bo bez nich nie sposób prawdziwie formować ludzi, którzy w najniebezpieczniejszych miejscach i w trudnych czasach służą Ojczyźnie i jej bronią. Bez księży zupełnie inaczej wyglądałaby nasza wojskowa obecność w Iraku czy w Afganistanie, a są oni tam nie dlatego, że chcą "budowania demokracji", lecz dlatego, że towarzyszą żołnierzom i przynoszą im duchowe oraz moralne wsparcie, bez którego wielu z nich by sobie nie poradziło.


Czy takie potraktowanie administratora Ordynariatu Polowego WP można odczytać jako ostrzeżenie pod adresem innych duchownych, którzy będą mieli w przyszłości odwagę krytykować niemoralne postępowanie niektórych elit politycznych i jakość życia publicznego w Polsce?
- W tej homilii znalazły się wątki zupełnie podobne do biblijnych, obecnych w Starym i Nowym Testamencie. Gdy chce się postawić wiarygodną diagnozę życia społecznego, trzeba nazywać sprawy po imieniu. Wystarczy przyjrzeć się stanowczemu nauczaniu proroków Starego Testamentu oraz dosadności słów Jezusa. Dość przypomnieć słynny epizod z VIII w. przed Chrystusem, opisany w 7 rozdziale Księgi Amosa, gdy kapłan Amazjasz, który pozostawał na usługach ówczesnego króla, strofuje proroka Amosa, że nie naucza on tego, na co król liczy i czego król się spodziewa. Odpowiedź Amosa była bardzo dosadna. Słowa księdza Żarskiego nie są tak dosadne jak te, które znajdujemy na kartach Pisma Świętego. To samo dotyczy nauczania Jezusa, który szanował ludzi, lecz surowo piętnował różne wady, zwłaszcza przywódców religijnych i politycznych. Te przykłady pokazują więc, że być może Kościół naucza dziś zbyt łagodnie i konformistycznie, że wycofał się na pozycje obronne i w związku z tym duchowny, który użyje wyrazistych sformułowań, jest atakowany i dyskryminowany. Ale zawsze tak było! Przywódcy mają wielkie zasługi dla wiary również dlatego, że często bez skrupułów mnożyli jej męczenników. Zakorzeniona w Ewangelii homilia może sprawić, że ci, którzy jej słuchają, odczuwają dyskomfort. Jednak zawarte w niej napomnienia odnoszą się do wszystkich uczestników Liturgii, łącznie z duchownymi, a także do tych, których w kościele brakuje, żyjących jak gdyby Bóg nie istniał albo pozostawał bezsilny wobec ich poczynań. Jeżeli prezydent odniósł napomnienia z homilii w Święto Niepodległości do siebie i swego politycznego zaplecza, to nie ma w tym nic złego, ale nie wolno strofować czy potępiać kapłana, który te słowa wypowiedział. Taka homilia, jeżeli wzbudziła wątpliwości czy rozterki, to dobra sposobność, by obaj - prezydent i duchowny - znaleźli trochę czasu na wspólną rozmowę i zastanowienie się, co jest prawdziwe oraz wymaga naprawy.


W homilii ks. płk Sławomir Żarski dokonał duchowej i religijnej diagnozy sytuacji w naszej Ojczyźnie.
- To nie tylko jego prawo, lecz obowiązek jako administratora Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego, którym był wtedy ks. Żarski. Obecność prezydenta i jego otoczenia jedynie wzmacnia taką potrzebę, bo nie można poprzestawać na uspokajających pochlebstwach różnej maści podlizywaczy i karierowiczów, lecz powinno się wsłuchiwać też w inne głosy, również krytyczne, pochodzące od osób rzetelnych i odpowiedzialnych, które nie liczą na zyski i karierę, ale na refleksję i uczciwe wyciąganie wniosków. Prałat Żarski powiedział, że "Polska jest budowana na antywartościach", i przypomniał słowa jednego z pierwszych premierów, że "pierwszy milion trzeba ukraść". Nadmienił, że u podstaw III Rzeczypospolitej "patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem, miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość, prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniami, ofiarność i poświęcenie - chciwością i pazernością, miłość - nienawiścią". Prezydent oświadczył publicznie, że jest zawiedziony i zaskoczony wypowiedzianymi słowami. Ale dlaczego? Czy dlatego, że nie są prawdziwe, czy raczej dlatego, że duchowny odważył się na diagnozę, która nie idzie po linii politycznej poprawności? Prawie zawsze jest tak, że prezydent dobiera sobie rozmówców, natomiast podczas nabożeństw w kościele ta reguła, dzięki Bogu, nie obowiązuje. Czasami także prezydent musi posłuchać czegoś, czego w swoim otoczeniu nie usłyszy, a co powinno go skłonić do zastanowienia.


Ocena naszej rzeczywistości zawarta w homilii ks. płk. Żarskiego pokrywa się z obserwacjami wielu Polaków zatroskanych stanem państwa, niszczeniem rodziny, służby zdrowia...
- Ksiądz pułkownik Żarski mówił o sprawach ogólnych, o sytuacji, jaka - wedle jego rozeznania karmionego wiarą w Boga i troską o dobro wspólne - istnieje w Polsce. Także w moim przekonaniu jego diagnoza jest słuszna. Wskazał na rozmaite płaszczyzny, na których panoszą się zło, podstęp, chciwość, podłość, buta i inne wady. Prawie codziennie dowiadujemy się o rozmaitych skandalach, a to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo najbardziej zakamuflowane skandale nie szybko ujrzą światło dzienne. Zaskakuje mnie, że prezydent odniósł tę diagnozę duchownego wyłącznie do siebie i swego środowiska politycznego, bo chyba na to wskazuje jego późniejsze zachowanie. Być może stanowiłoby to potwierdzenie zasady: "Uderz w stół, a nożyce się odezwą". Gdyby tak, to homilia ks. Żarskiego była tym bardziej potrzebna.


Obserwując poczynania Bronisława Komorowskiego, można odnieść wrażenie, że nie tylko nie potrafi on sentire cum Ecclesia - czuć z Kościołem, ale nie zdaje też egzaminu z zasad obowiązujących katolika w życiu publicznym...
- Prezydent w ciągu trzech poprzednich miesięcy urzędowania kilkakrotnie wypowiadał się w sprawach Kościoła i kościelnych, nie zawsze fortunnie, o czym świadczy jego wywiad dla "Gazety Wyborczej", w którym zapowiedział przeniesienie krzyża spod Pałacu Prezydenckiego. Wiemy, czym się to skończyło. Jeżeli rzeczywiście nominacja ks. Żarskiego była wcześniej przygotowywana, to skutki odwołania zasłużonego prałata i przekreślenia powziętych wobec niego planów powinny zostać naprawione przez Kościół, czyli przez osoby, które o tych sprawach informują Ojca Świętego. Nie może być tak, że władza świecka nie dopuszcza do obejmowania urzędów i godności kościelnych przez duchownych, których uznaje za niewygodnych. Ponad pół wieku temu ks. kard. Stefan Wyszyński wobec podobnych praktyk stanowczo powiedział: "Non possumus!". Tę wypowiedź przypieczętował trzema latami więzienia. Nic na tym nie stracił, przeciwnie, stał się bohaterem narodowym i przewodnikiem duchowym, dzięki któremu mieliśmy również Papieża Polaka. Gdyby nie sprzeciw Prymasa Tysiąclecia, jego odwaga i gotowość na cierpienie, na pewno nie byłoby Jana Pawła II. Nie ulega jakiejkolwiek wątpliwości, że nie tylko ogólna sytuacja w Polsce, lecz także polityka prowadzona przez prezydenta i rząd, zarówno w wymiarze zewnętrznym, jak i wewnętrznym, wymagają solidnej i pilnej diagnozy podjętej w duchu wiary i moralności chrześcijańskiej. Innej Polski niż ta, która przyjęła w 966 r. chrzest, nie było, a wierność ojcom to nasz święty obowiązek. Trzeba powiedzieć jasno, że to samo dotyczy wszystkich rządzących, z władzami politycznymi i hierarchią kościelną włącznie. Ci, którzy mają odwagę zabierać głos w sprawach wiary i moralności, muszą się liczyć z niedogodnościami i przyjąć je jako część posłannictwa, któremu powinni sprostać.


W tak krótkim czasie swego urzędowania prezydent doprowadził do usunięcia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego, pokazał ponadto, że jawnie lekceważy Magisterium Kościoła w fundamentalnej dla katolika sprawie świętości życia - opowiedział się za niemoralną procedurą in vitro.
- Bronisław Komorowski nie jest enklawą, lecz powiela błędy i słabości całego polskiego świata politycznego. Wybiórcze traktowanie nauczania Kościoła to nie tylko sprawa prezydenta i jego obozu, ale także innych ugrupowań politycznych, łącznie z Prawem i Sprawiedliwością, o czym mogliśmy się przekonać na przykładzie kilkorga z tych osób, które tę partię niedawno opuściły. Sprawy religijne, moralne i etyczne są przez zdecydowaną większość polityków traktowane na zasadzie szwedzkiego stołu: każdy wybiera sobie to, co lubi i co jest dla niego wygodne, byleby nie powodowało większych konsekwencji i było akceptowane przez sprzyjającą mu część wyborców. Natomiast to, co mniej wygodne lub wymaga stanowczego chrześcijańskiego świadectwa, bywa przemilczane albo jest wręcz kontestowane. Z takim podejściem jest dokładnie tak, jak ze szwedzkim stołem w restauracji: trzeba bardzo uważać, by wybieranych produktów nie mieszać, żeby nie zaszkodziły spożywającemu. Co się tyczy religii i moralności, to w rezultacie wybierania i łączenia tylko niektórych prawd albo ich wycinków powstaje zamieszanie i galimatias, jakaś odmiana szkodliwego światopoglądu, w którym wszystko, co zostało połączone i wymieszane, prowadzi do groźnego synkretyzmu. Ten zły przykład zatacza potem coraz szersze kręgi. Wielu ludziom wydaje się, że z wiary, moralności i etyki można uznawać i zachowywać wyłącznie to, co się im podoba, co jest wygodne, co im sprzyja oraz ułatwia życie. Reakcja prezydenta RP na homilię ks. Żarskiego może być odbierana jako egzemplifikacja tego rodzaju podejścia, które wymownie ilustruje ryzyko, jakie ono ze sobą niesie. Stoi bowiem na przedłużeniu zjawiska, które można określić jako prywatyzacja religii.


Sprowadzić wiarę i pobożność do sfery prywatności, do zakrystii, do kościoła, do terenu przykościelnego, do czterech ścian mieszkania, chciały skompromitowane w przeszłości ideologie totalitarne. Teraz te tendencje powracają?
- Jedna z pań, która w ostatnich tygodniach opuściła szeregi PiS, tak odpowiada na pytanie, czy jest osobą wierzącą: "Nie chcę o tym mówić, to moja bardzo osobista sprawa". Tak, osobista, ale to nie znaczy prywatna! Wiara bądź niewiara, ponieważ w gruncie rzeczy nie wiemy, o jaki wybór chodzi, jest jej osobistą sprawą, ponieważ każdy z nas samodzielnie dokonuje wyboru wiary w Chrystusa bądź innego. Ale dokonawszy wyboru wiary w Chrystusa, mam obowiązek dawania publicznego świadectwa o tym, kim jestem. Zdarza się, że nie stać mnie na w pełni wiarygodne i przejrzyste świadectwo wobec prawdy Ewangelii, a wtedy pamiętam, że obok drogi niewinności istnieje droga nawrócenia. Jedną z najważniejszych powinności Kościoła stanowi prowadzenie ludzi do Boga oraz budowanie harmonii między sobą i właśnie temu ma służyć całe nauczanie, w szczególny sposób adresowane do wierzących. Nieszczęście polega na tym, że osobisty wymiar wiary jest, świadomie bądź nie, mylony z prywatnym, co dochodzi do głosu w wypowiedziach wielu prominentnych osób w naszym państwie. W jednej sytuacji, gdy uznają to za sprzyjające, bo przymnaża im uznania i zaszczytów, chętnie deklarują wiarę i wystawiają twarze do kamer i fotografii, natomiast w innej, gdy trzeba ponieść konsekwencje i znieść ewentualne dolegliwości wynikające z wierności zasadom wiary, przechodzą na pozycje milczenia, kluczenia, niejasności oraz usuwania się na drugi plan albo ukrywania tego, kim są.


Skąd u obecnie rządzących polityków taka pewność siebie i buta w traktowaniu ludzi Kościoła?
- Politycy nie mogą przeceniać swoich sił, możliwości i znaczenia. Prezydenta Polski wybrała nieco ponad połowa z tej połowy Polaków, którzy poszli do urn. Bardziej obrazowo rzecz ujmując, obecnego prezydenta wybrało 27, może 28 Polaków, na 100. Wniosek jest taki, że ponad 70 osób na 100 go nie wybierało. To bardzo duży odsetek! To samo dotyczy wyborów samorządowych. Tymczasem nie widać starań ze strony prezydenta ani rządu, które miałyby na celu zaktywizowanie i pozyskanie tej drugiej połowy Polaków, która nie bierze aktywnego udziału w życiu politycznym. Co więcej, przywódcom odpowiada to, że im mniej ludzi głosuje, tym lepiej dla rządzących, bo wtedy można przeforsować swoje kandydatury. Wybiegi i fortele bywają daleko posunięte, np. gdy się ogłasza, że "bezpartyjny" kandydat cieszy się silnym poparciem tej czy innej partii. Uważam, że przy sposobności incydentu w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie z Bronisławem Komorowskim w roli głównej, byłoby dobrze, gdyby prezydent i jego doradcy spokojnie przemyśleli to, co zostało tam powiedziane, oraz podjęli wszelkie możliwe i uczciwe starania, by wybrany prezydent stawał się rzeczywiście dobrym przywódcą wszystkich Polaków. Tego rodzaju incydenty na pewno temu nie sprzyjają. Powiedziałem niedawno, że można wygrać wybory, ale przegrać prezydenturę, i to się już zdarzało, także w Polsce.

Dziękuję Dziękuję za rozmowę.

Brak komentarzy: